Irytuje nas powolność Unii Europejskiej i NATO. A to przecież nic nowego. Zachód jest nie od dziś mocarzem spętanym demokratycznymi procedurami. I tak jak w Monachium w 1938 r. dla agresora otwiera się przestrzeń do rozbojów.
Świat po zimnej wojnie odetchnął z ulgą. Uznano, że po upadku „imperium zła” nadchodzi nowa belle époque. Uwiarygodnili ją prezydent Jelcyn i rozpad ZSRR. Rosja z 17 mln kilometrów kwadratowych obszaru, ludnością dwa i pół razy mniejszą od USA i z PKB dwa i pół razy większym od Polski wydawała się papierowym tygrysem. Jej pomyślność zależała od nafty i gazu.
Zadzierzgnięte przez Unię z państwem Władimira Putina więzy gospodarcze wpłynęły na ogromny import gazu i nafty ze Wschodu. Nadwyżki handlowe Kremla zaczęto liczyć w setkach miliardów dolarów. I wtedy z głowy kremlowskiego władcy wyskoczyła idea odbudowy imperium. Świat nie analizował serio jego oświadczeń uznających rozpad ZSRR za największą tragedię stulecia. Nie pojmowano, że Putin nie myśli o poprawie poziomu życia obywateli, lecz śni o imperium.
Marzenia kosztują. Gdy kijowski Majdan po przegnaniu Janukowycza postawił pod znakiem zapytania Putinowskie sny o potędze, on tupnął nogą i w stylu batiuszki Stalina pogroził sąsiadowi. Formalnie sięgnął po starohitlerowski chwyt – zabezpieczenie interesów pobratymców. A Ukrainę dzisiejszą, zależnie od sposobu liczenia, zamieszkuje od 15 do 25 mln Rosjan! Szparko więc wysłano na Krym 30 tys. przebierańców bez dystynkcji i zarządzono plebiscyt. „Sława Rassii” ogłoszona przez neocara na placu Czerwonym zawróciła Rosjanom w głowach. Znowu są wielcy, a nie tylko biedni.
Unia i NATO zareagowały ślamazarnie. Nie pomogły szpagatyTuska i Sikorskiego na brukselskim parkiecie. Dla unijnych notabli Rosja jest agresorem letnim. O ile ZSRR – wróg ideologiczny – przyprawiał sytych burżujów o gęsią skórkę, o tyle Rosja na zachód od Renu jest kapryśną matrioszką. A Ukraina – tysiąc kilometrów od jej granic – nie budzi emocji. Uważają ten konflikt za wewnętrzną sprawę Kremla. Nie wiedzą, że Rosja to więzienie narodów. A ponadto nikt nie jest skory umierać za replikę Gdańska. Bo jeśli Ukraina od stuleci była prowincją rosyjską, to niech tak zostanie.
Tyle że potężny Zachód nie całkiem jest gapą. Co najwyżej przypomina lokomotywę Tuwima, która nawet w potrzebie „rusza jak żółw ociężale”. Przypomnijmy, jak wiele wody upłynęło w Wołdze, nim Anglosasi zrozumieli, że Stalin jest chytrym i brutalnym agresorem. Jeśli przez długi czas czuł się bezkarnie, zawdzięczał to trafnemu pojmowaniu reguł parlamentarnych. Stąd na bombę atomową w Hiroszimę nie zareagował histerycznie. Wiedział, że ZSRR – wynoszony pod niebiosa sojusznik – z dnia na dzień nie stanie się śmiertelnym wrogiem.
Po 25 latach, które minęły od rzekomego końca historii Fukuyamy, warto przypomnieć, co się wydarzyło, zanim upadło „imperium zła”. Pierwszy przebudził się w Fulton w 1946 r. Winston Churchill. Był wstrząśnięty, że NKWD instalowały w Europie Środkowej rządy powolne Moskwie, łamiąc ogłoszoną przez niego i Roosevelta w Casablance Kartę atlantycką. Apogeum nieprawości w 1948 r. stanowiła defenestracja ministra Masaryka w Pradze, a w roku następnym dziewięciomiesięczna blokada Berlina Zachodniego. Most powietrzny 379 latających superfortec okazał się skuteczny i „miłujący pokój” ZSRR po raz pierwszy musiał powściągnąć swój apetyt. Samolotami przewieziono włącznie z węglem zaopatrzenie – dla dwumilionowego miasta. Skutkiem było powołanie NATO, potem EWG. Następnie przyszła blokada technologiczna i naukowa Wschodu. I tak krok po kroku lokomotywa Zachodu rozpędzała się coraz bardziej, a marzenia Stalina o Euroazjatyckim Związku Republik Radzieckich od Atlantyku do Pacyfiku pozostały ułudą.
Sądzono, że Zachód nie jest zdolny do konfrontacji atomowej. Kłam zadał temu dopiero kryzys kubański. W 1962 r. prezydent Kennedy pod groźbą ataku atomowego zmusił Chruszczowa do wywiezienia rakiet z Kuby. Było to u szczytu powodzenia ZSRR – po wysłaniu Gagarina i Titowa w kosmos. Zanim to nastąpiło, Chruszczow groził zniszczeniem nie tylko Londynu i Paryża, lecz także Ameryki... I to był punkt zwrotny w zmaganiach Zachodu z Kremlem. Putin chyba nie wie, że historia, jeśli się powtarza, to jako farsa. Miejmy nadzieję, że tak będzie i tym razem.
Zadzierzgnięte przez Unię z państwem Władimira Putina więzy gospodarcze wpłynęły na ogromny import gazu i nafty ze Wschodu. Nadwyżki handlowe Kremla zaczęto liczyć w setkach miliardów dolarów. I wtedy z głowy kremlowskiego władcy wyskoczyła idea odbudowy imperium. Świat nie analizował serio jego oświadczeń uznających rozpad ZSRR za największą tragedię stulecia. Nie pojmowano, że Putin nie myśli o poprawie poziomu życia obywateli, lecz śni o imperium.
Marzenia kosztują. Gdy kijowski Majdan po przegnaniu Janukowycza postawił pod znakiem zapytania Putinowskie sny o potędze, on tupnął nogą i w stylu batiuszki Stalina pogroził sąsiadowi. Formalnie sięgnął po starohitlerowski chwyt – zabezpieczenie interesów pobratymców. A Ukrainę dzisiejszą, zależnie od sposobu liczenia, zamieszkuje od 15 do 25 mln Rosjan! Szparko więc wysłano na Krym 30 tys. przebierańców bez dystynkcji i zarządzono plebiscyt. „Sława Rassii” ogłoszona przez neocara na placu Czerwonym zawróciła Rosjanom w głowach. Znowu są wielcy, a nie tylko biedni.
Unia i NATO zareagowały ślamazarnie. Nie pomogły szpagatyTuska i Sikorskiego na brukselskim parkiecie. Dla unijnych notabli Rosja jest agresorem letnim. O ile ZSRR – wróg ideologiczny – przyprawiał sytych burżujów o gęsią skórkę, o tyle Rosja na zachód od Renu jest kapryśną matrioszką. A Ukraina – tysiąc kilometrów od jej granic – nie budzi emocji. Uważają ten konflikt za wewnętrzną sprawę Kremla. Nie wiedzą, że Rosja to więzienie narodów. A ponadto nikt nie jest skory umierać za replikę Gdańska. Bo jeśli Ukraina od stuleci była prowincją rosyjską, to niech tak zostanie.
Tyle że potężny Zachód nie całkiem jest gapą. Co najwyżej przypomina lokomotywę Tuwima, która nawet w potrzebie „rusza jak żółw ociężale”. Przypomnijmy, jak wiele wody upłynęło w Wołdze, nim Anglosasi zrozumieli, że Stalin jest chytrym i brutalnym agresorem. Jeśli przez długi czas czuł się bezkarnie, zawdzięczał to trafnemu pojmowaniu reguł parlamentarnych. Stąd na bombę atomową w Hiroszimę nie zareagował histerycznie. Wiedział, że ZSRR – wynoszony pod niebiosa sojusznik – z dnia na dzień nie stanie się śmiertelnym wrogiem.
Po 25 latach, które minęły od rzekomego końca historii Fukuyamy, warto przypomnieć, co się wydarzyło, zanim upadło „imperium zła”. Pierwszy przebudził się w Fulton w 1946 r. Winston Churchill. Był wstrząśnięty, że NKWD instalowały w Europie Środkowej rządy powolne Moskwie, łamiąc ogłoszoną przez niego i Roosevelta w Casablance Kartę atlantycką. Apogeum nieprawości w 1948 r. stanowiła defenestracja ministra Masaryka w Pradze, a w roku następnym dziewięciomiesięczna blokada Berlina Zachodniego. Most powietrzny 379 latających superfortec okazał się skuteczny i „miłujący pokój” ZSRR po raz pierwszy musiał powściągnąć swój apetyt. Samolotami przewieziono włącznie z węglem zaopatrzenie – dla dwumilionowego miasta. Skutkiem było powołanie NATO, potem EWG. Następnie przyszła blokada technologiczna i naukowa Wschodu. I tak krok po kroku lokomotywa Zachodu rozpędzała się coraz bardziej, a marzenia Stalina o Euroazjatyckim Związku Republik Radzieckich od Atlantyku do Pacyfiku pozostały ułudą.
Sądzono, że Zachód nie jest zdolny do konfrontacji atomowej. Kłam zadał temu dopiero kryzys kubański. W 1962 r. prezydent Kennedy pod groźbą ataku atomowego zmusił Chruszczowa do wywiezienia rakiet z Kuby. Było to u szczytu powodzenia ZSRR – po wysłaniu Gagarina i Titowa w kosmos. Zanim to nastąpiło, Chruszczow groził zniszczeniem nie tylko Londynu i Paryża, lecz także Ameryki... I to był punkt zwrotny w zmaganiach Zachodu z Kremlem. Putin chyba nie wie, że historia, jeśli się powtarza, to jako farsa. Miejmy nadzieję, że tak będzie i tym razem.