Dorociński: Nie interesowało mnie budowanie pomnika ani udawanie Jamesa Bonda

Dorociński: Nie interesowało mnie budowanie pomnika ani udawanie Jamesa Bonda

Dodano:   /  Zmieniono: 
Marcin Dorociński jak Ryszard Kukliński (fot.mat.promocyjne producenta filmu “Jack Strong“) 
Amerykanie zrobiliby już o losach Ryszarda Kuklińskiego kilka filmów. U nas przez dekadę, jaka minęła od jego śmierci, rosły tylko spory – mówi aktor Marcin Dorociński, który zagrał rolę pułkownika w filmie „Jack Strong”.

Konwencja thrillera? Historia PRL? Co pana zaciekawiło w „Jacku Strongu” Władysława Pasikowskiego?

Człowiek. Mężczyzna, który w imię przekonań przez lata dźwiga w sobie tajemnicę. Ryszard Kukliński wyznaczył sobie wielki cel, podporządkował mu życie. I stracił wszystko, co kochał. Jak wielką rozpacz musiał w sobie nosić? Amerykanie zrobiliby już kilka filmów o jego losach. U nas przez dekadę, jaka minęła od śmierci Kuklińskiego, rosły tylko oczekiwania i spory. Kiedy zaczynaliśmy film, z różnych stron słyszałem na zmianę: „bohater”, „zdrajca”. Najtrudniejsze było dla mnie odcięcie się od tego. Nie interesowało mnie budowanie pomnika ani udawanie Jamesa Bonda. Chciałem znaleźć kawałek prawdy o człowieku. Zrozumieć go. Pomogły mi spotkania z jego przyjaciółmi i znajomymi.

Co panu powiedzieli?

Chyba nie powinienem wszystkiego powtarzać. To były prywatne, osobiste rozmowy. Ciekawiło mnie, jaki był Kukliński w codziennych sytuacjach, jak zachowywał się wobec dzieci. Utkwiła mi w głowie opowieść jego kolegi z Florydy. Był przełom wieków. Kukliński stanął w oknie, spojrzał przez ocean w stronę Polski i się rozpłakał. Dlaczego? Może myślał, czy było warto? W filmie mówi, że tak, bo świat stał się bezpieczny, trzecia wojna nie wybuchła, Polska jest wolna. Tylko jaką cenę zapłacił? Nie ma chyba większej tragedii niż strata dwóch synów. Kukliński nie żalił się na los, nie oskarżał. Ale kiedy wyobraziłem go sobie płaczącego w oknie, zrozumiałem, jak mocno musiał kochać swój kraj. Kraj, w którym połowa obywateli nazywa go zdrajcą.

Ta postać zafrapowała pana do tego stopnia, że pan, aktor o świetnej pozycji, zdecydował się walczyć o tę rolę? Poszedł pan na zdjęcia próbne.

Nie lubię castingów, są stresujące, zwłaszcza dla kogoś tak nieśmiałego jak ja. Trudno w nijakim, białym pokoju odnaleźć komfort i spokój, bez których nie można naprawdę grać. Ale zawsze pójdę na przesłuchanie, jeśli ktoś przyniesie mi dobrze napisaną historię. Tak było przy „Róży” Wojtka Smarzowskiego. I przy „Jacku Strongu”. Przeczytałem scenariusz, odświeżyłem swoją wiedzę na temat pułkownika Kuklińskiego i pomyślałem: „spróbuję”.

A obserwując medialną burzę wokół Macieja Stuhra po „Pokłosiu”, nie pomyślał pan: „W co ja się wpakowałem”?

Nie, zupełnie nie. Nie myślałem o awanturach. Medialny świat mnie nie obchodzi, nie jestem od moralizowania. „Jack Strong” to film sensacyjny, szpiegowski. Chociaż liczę na to, że zainspiruje kogoś do przeczytania kilku książek albo wywoła mądrą dyskusję. Bo ona się Kuklińskiemu należy. Jest zbyt ważną postacią, by tylko kliknąć przy nim „Lubię”, „Nie lubię”.

„Jack Strong” to także opowieść o szarości socjalizmu, ale też o strachu, który wisi w powietrzu.

Podobają mi się w tym filmie zdjęcia i scenografia. Nie ma w nich stereotypów: kolejek, pustych haków. Jest jednak klimat i zapach tamtych lat. Jest też groza. Bo Kukliński musiał mieć świadomość, że karą za zbrodnię przeciwko państwu nie jest uderzenie linijką po rękach, tylko śmierć.

Pan się urodził w 1973 r. Co pan pamięta z tych lat?

Dorastałem w Kłudzienku i prawie nie mam złych wspomnień. Przedszkole, szkoła, podwórko. Mnóstwo przyjaciół, kolegów, koleżanek. Stan wojenny zastał nas, jak zjeżdżaliśmy z górki – na sankach albo w miednicach, co kto miał. Nie odczuliśmy wielkich utrudnień. Oprócz zimy stulecia. Pamiętam śmigłowiec, który podleciał i zabierał sąsiadkę w ciąży do szpitala. Albo jak wcześniej Edward Gierek przyjechał wizytować Instytut Budownictwa, Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa i też odlatywał helikopterem ze środka pola. To nie był superustrój, czasem żyło się ciężko, ale wyrośliśmy na w miarę przyzwoitych ludzi. Istniały jasne zasady. Słuchało się ojca i matki.

Ojciec kowal musi być dla małego chłopca jak alchemik.

Bywało różnie. Ale gdyby mnie to zajęcie fascynowało, poszedłbym w ślady taty. A ja szukałem czegoś innego. Zdawałem do technikum gastronomicznego w Warszawie. Nie dostałem się. Skończyłem więc technikum mechaniczne. To nie było to, co chciałem robić. Nie żałuję jednak tam spędzonego czasu, poznałem ludzi, dzięki którym rozwijałem się i dojrzewałem. A później nagle odbiłem w teatralne klimaty. Śmiesznie się te nasze losy, chłopaków z Kłudzienka, poukładały.

Jeździł pan do Warszawy?

Rzadko, nie było możliwości. Dopiero kiedy miałem praktyki w FSO, przez dwa miesiące codziennie dojeżdżałem do miasta. Podziwiałem ludzi, którzy potrafili osiem godzin dziennie, z przerwą na kawę i kanapki, wyrabiać wały korbowe i bloki silnika. Pomyślałem, że chyba nie dam rady. No i nie dałem.

Świat teatru poznawał pan od zera.

Filmu też. Mogłem coś czuć intuicyjnie, w telewizji leciały filmy, w Grodzisku było kino. Ale i tak trafiłem do PWST zielony jak oliwka. Dwa i pół roku zbierałem myśli, o co w ogóle chodzi, co się wokół mnie dzieje.

Zachłysnął się pan Warszawą?

Chyba nie. Mieszkałem trzy lata w akademiku na osiedlu Przyjaźń, na Jelonkach. Przez całe studia nie paliłem, nie piłem alkoholu. Sumiennie chodziłem na zajęcia. Dopiero później przyszedł stres związany z pracą, zaczęło do mnie docierać, w co się wpakowałem. Prof. Jan Skotnicki mawiał, że aktor, opuszczając szkołę teatralną, jest jak astronauta, który się wypuścił w kosmos i nagle mu kombinezon pierdolnął. Musi walczyć i czasem różnie się to kończy. Ale ja wyszedłem z domu z tak wyklepanym kręgosłupem, że nie w głowie mi były fanaberie.

Wiele razy poznawał pan gorzki smak tego zawodu. Pana pierwsza główna rola, w „Krugerandach”, nie stała się trampoliną do kariery.

Myślałem, że wtedy wszystko wystrzeli. Nie wystrzeliło. Trudno. Lekcja pokory. Wszystko w życiu jest potrzebne. Wiem, że dzisiaj łatwiej mi to powiedzieć. Gdybym nie miał na półce kilku statuetek, pewnie byłbym innym człowiekiem i inaczej, smutniej bym się do tego zawodu uśmiechał. Ale wiem, że gram nie dla tych nagród. Pracuję, bo ten zawód jest piękny. Nie chcę brylować. Ostatnio sporo ludzi stawia znak równości między celebrytą i aktorem. To mnie wkurza maksymalnie.

Trafił pan na trudny moment, kiedy świat filmu się przekształcał, rodził się polski show-biznes.

Niczego bym nie zmienił w tych 17 latach od skończenia szkoły. Niczego nie przyspieszył, nie opóźnił. Dla mnie liczą się ludzie. Chcę ich spotykać, dawać coś z siebie, ufać im. Bo samemu to sobie można pograć na organkach.

Był pan w filmach Patryka Vegi, Borysa Lankosza, Bartosza Konopki, Kasi Adamik, Sławomira Fabickiego. To dla pana ważne, żeby mówić głosem własnego pokolenia?

Nie jestem historykiem ani socjologiem, więc nie analizuję, jakim jesteśmy pokoleniem. Ale podoba mi się, że opowiadamy o rzeczach, które pozornie wydają się drobiazgami. I o relacjach między ludźmi. Dzisiaj coraz mniej z sobą rozmawiamy. Swoje kontakty ze światem przenosimy do internetu. Grodzimy się w strzeżonych osiedlach, zamykamy place zabaw, a klasy w szkołach stają się coraz bardziej homogeniczne. Dlatego myślę, że trzeba mówić o sprawach codziennych. I to u tych reżyserów cenię.

Wraca pan na plan tych samych twórców, należy do filmowej rodziny Wojciecha Smarzowskiego i chętnie gra z aktorami, których pan zna z poprzednich projektów.

Pracując, otwieramy się na siebie. Obnażamy własne słabe strony, najskrytsze myśli, tajemnice. Próbując, nie boimy się pomylić, nie trafić we właściwy ton. Stajemy się bezbronni, zdejmujemy z siebie skorupy, nie mamy czym się osłaniać. Nie zawsze rodzą się z tego przyjaźnie. Ale chwile, kiedy jesteśmy dla siebie najważniejsi, są bezcenne. Rzadko zdarzają się spotkania, kiedy ludzie nie wstydzą się siebie nawzajem.

Starannie filtruje pan propozycje. Szuka pan filmów ważnych?

A kiedy film jest ważny? Gdy rozbija box office? Dla mnie równie istotne są projekty, które trafiają do garstki widzów. Zdarza mi się, że stoję na stacji benzynowej, a ktoś podchodzi i mówi o „Lęku wysokości”, o „Boisku bezdomnych”, o „Miłości”. I widzę w jego oczach, że zobaczył tam coś, co było dla niego ważne. Spotkań, które z Bartkiem Konopką odbyliśmy po projekcjach „Lęku...”, nie da się przeliczyć na pieniądze.

Wybiera pan role bohaterów poharatanych przez los, nękanych przez traumy. AK-owca z „Róży”, któremu odebrano wszystko. Syna zajmującego się chorym psychicznie ojcem w „Lęku...”. Bywa trudno?

Bywa. Ale nie robię tego za karę. Właśnie za ten emocjonalny hard core kocham aktorstwo. Uwielbiam moment, kiedy nagle objawiają się w wyobraźni i w sercu rejony, których istnienia nawet bym się nie spodziewał. Kiedy wybucha się płaczem, śmiechem, trzęsie z emocji, często trudnych do przekazania. Kiedy telepie aktorem jak po podłączeniu do prądu. Ja w życiu codziennym jestem człowiekiem dość przezroczystym. Spokojnym i grzecznym. Lubię, żeby było miło, kiedy mówimy sobie „dzień dobry”, „przepraszam”, „dziękuję”, „do widzenia”. Ale w robocie mogę robić wszystko. Mogę polatać z siekierą, postrzelać, wykrzyczeć się. Nie robiąc nikomu krzywdy. I leczę się z kompleksów. Bo aktorstwo to także terapia. Podobnie jak sport. W piłkę już nie gram, ale nie wyobrażam sobie życia bez biegania czy pływania. Jak się człowiek porządnie zmęczy, nie chce mu się myśleć o głupotach.

Łatwo jest wrócić z planu „Róży” do codzienności?

Nie. Dlatego ważne, by mieć zaplecze. Swoje stado. Rodzinę, żonę, dzieci, psa. Wyrozumiałych ludzi wokół siebie. Bo jak w czasie zdjęć człowiek wywala z siebie bebechy, to potem niełatwo mu się bawić z dziećmi. Potrzeba jakiejś chwili, by odzyskać równowagę. Wtedy pomagają najbliżsi. I przyjaciele. Jestem szczęśliwy, że z dziecięcych lat wyniosłem szacunek dla wspólnoty. Dzisiaj odnajduję ją na warszawskiej Ochocie. Chodzę do sąsiadów w kapciach, zostawiamy u siebie dzieci. Razem wyprowadzamy psy i biegamy. Możemy na siebie liczyć. Aż niechętnie ten swój świat opisuję. O wartościowych rzeczach boję się mówić na głos. Łatwo je spłycić, wyśmiać. A dla mnie to coś bardzo cennego.

Wraca pan czasem do Kłudzienka?

Jasne, bardzo często, tam mieszkają rodzice. Zmieniło się trochę. Jest mniej drzew. Zawsze jak się dojrzewa, starzeje, ma się wrażenie, że te wielkie, przepastne miejsca z młodości się kurczą. I Kłudzienko też się zmniejszyło. Ludzie umierają. Nie ma już wielu osób, którym kiedyś mówiłem „dzień dobry”. Ale to ciągle moje źródło. Lubię znów się poczuć jak syn mamy i taty, brat, kumpel Blachy, Mańka, Krzyśka, Jacka. Być Marcinem, a nie „tym Dorocińskim”, co gra w filmach. Wtedy mam banana na twarzy.

A w kinie pan płacze?

Płaczę. Wzruszają mnie dzieci, zwierzęta, filmy animowane. Ale też wzruszam się dobrymi wiadomościami o polskich sportowcach. O Robercie Kubicy. Ten facet imponuje mi swoją siłą. Przeżył tragedię, ludzie po nim bezmyślnie jeżdżą. A on miał wypadek, bo robił to, co kocha. I się nie poddaje. Ciągle walczy. A w zawodach najbardziej lubię, jak nie wygrywa faworyt.

Pan był takim niefaworytem?

Byłem i jestem. Ale myślę, że to dobra droga.



Tekst ukazał się w numerze 5 /2014 tygodnika „Wprost”.

Najnowszy numer "Wprost" będzie dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" będzie   także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania