Wiek nie ma znaczenia – mówi Juliette Binoche w wywiadzie dla "Wprost", która właśnie skończyła 50 lat. Na ekrany wchodzi film „Camille Claudel 1915”, w którym francuska aktorka gra muzę i kochankę Rodina.
Lubię mieć poczucie bezpieczeństwa. Ale nie potrafię uciszyć w sobie dziewczynki, która chce brykać. Potrzebuję nowości, świeżości, wolności – mówi Juliette Binoche, tłumacząc mi, dlaczego wciąż przyjmuje propozycje od filmowych szaleńców.
W „Camille Claudel 1915” Brunona Dumonta wciela się w tytułową wybitną rzeźbiarkę, która dziesięć lat spędziła w szpitalu psychiatrycznym – instytucji totalnej, gdzie bohaterka pogrążona w depresji wegetuje z dnia na dzień wśród sparaliżowanych umysłowo ludzi. Binoche gra tu osobę zniszczoną życiem, balansującą na granicy obłędu, skreśloną przez bliskich i – jak sama mówi – ograbioną z talentu.
Kamera pokazuje zmarszczki bohaterki, zapadnięte oczy, bladą cerę. – Kiedy gram, nie myślę o wyglądzie – mówi aktorka. – W filmie, choć obserwuje się zewnętrzność, naprawdę chodzi o to, co w środku. Trudno w Camille rozpoznać tę samą aktorkę, która niemal jednocześnie grała w „Zakochanej bez przeszłości”, lekkiej komedii Sylvie Testud o miłości paryskich mieszczan (niedawno wyszła u nas na DVD). I w kilku innych filmach: francuskim, hiszpańskim, amerykańskim, kanadyjskim. 50-letnia Binoche nie zwalnia tempa.
– Czy starzenie się jest trudne dla aktorki? – zastanawia się. – Niekoniecznie. Znudziło mi się granie 20-latek. Czuję, że teraz wkraczam w nowy etap. Tym bardziej chcę pracować, aby lepiej zrozumieć tę zmianę. Dzięki kolejnym rolom uczę się siebie.
Babcia Polka
Gdy rozmawiamy w jej apartamencie w warszawskim hotelu Bristol, ma lekki makijaż, promieniuje z niej francuski szyk. I tamtejsze podejście do życia. – Miłość jest jedną z najważniejszych rzeczy – mówi znienacka. – Ale to chyba normalne, że wybucha, płonie, wypala się i trzeba iść dalej. Trudno się męczyć w nudnym związku.
– Właśnie bezpośredniość Binoche mnie ujęła – opowiada mi Małgorzata Szumowska, reżyserka „Sponsoringu”, w którym francuska aktorka zagrała główną rolę. – Jest energiczna, często się śmieje, łapie głupawki. Mówi zawsze szczerze, nie owija w bawełnę. Potrafi komuś rzucić, że go nie lubi. Myślę, że to nie wynika tylko z charakteru, ale i z nauki, jaką wyniosła z lat funkcjonowania w przemyśle filmowym.
Jej kariera wybuchła szybko, także międzynarodowa. Posypały się propozycje. Ale Binoche potrafiła odmawiać. Wybierała tych reżyserów, z którymi chciała się spotkać: Philipa Kaufmana, Abbasa Kiarostamiego, Hou Hsiao-hsiena, Anthony’ego Minghellę, Michaela Hanekego. Francuzi żartują nawet, że Binoche znajduje sobie twórców z całego świata, aby spełniać swoje artystyczne potrzeby.
– Praca z Hou Hsiao-hsienem zmieniła mnie jako aktorkę – wspomina. – Jest delikatny, ale bardzo przekonujący. Nie wydaje żadnych poleceń, tylko uważnie słucha. Kiarostami zaś jeszcze przed zdjęciami miał niemal cały film gotowy. Nawet zmontowany, tylko na ekranie brakowało aktorów.
No i oczywiście Kieślowski: – On mnie nauczył, że czasem mniej znaczy więcej. Nie pamiętam, żeby kazał mi powtarzać scenę. Jego obecność czuło się na planie. Nastrajał moją wrażliwość. Potrafił zmieniać napięcie, atmosferę planu. Zaimponował mi też Sławek Idziak, który pracował dla Krzysztofa. To wielka osobowość.
Cały artykuł można przeczytać w świątecznym numerze tygodnika "Wprost".
Świąteczny numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
Świąteczny "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .
W „Camille Claudel 1915” Brunona Dumonta wciela się w tytułową wybitną rzeźbiarkę, która dziesięć lat spędziła w szpitalu psychiatrycznym – instytucji totalnej, gdzie bohaterka pogrążona w depresji wegetuje z dnia na dzień wśród sparaliżowanych umysłowo ludzi. Binoche gra tu osobę zniszczoną życiem, balansującą na granicy obłędu, skreśloną przez bliskich i – jak sama mówi – ograbioną z talentu.
Kamera pokazuje zmarszczki bohaterki, zapadnięte oczy, bladą cerę. – Kiedy gram, nie myślę o wyglądzie – mówi aktorka. – W filmie, choć obserwuje się zewnętrzność, naprawdę chodzi o to, co w środku. Trudno w Camille rozpoznać tę samą aktorkę, która niemal jednocześnie grała w „Zakochanej bez przeszłości”, lekkiej komedii Sylvie Testud o miłości paryskich mieszczan (niedawno wyszła u nas na DVD). I w kilku innych filmach: francuskim, hiszpańskim, amerykańskim, kanadyjskim. 50-letnia Binoche nie zwalnia tempa.
– Czy starzenie się jest trudne dla aktorki? – zastanawia się. – Niekoniecznie. Znudziło mi się granie 20-latek. Czuję, że teraz wkraczam w nowy etap. Tym bardziej chcę pracować, aby lepiej zrozumieć tę zmianę. Dzięki kolejnym rolom uczę się siebie.
Babcia Polka
Gdy rozmawiamy w jej apartamencie w warszawskim hotelu Bristol, ma lekki makijaż, promieniuje z niej francuski szyk. I tamtejsze podejście do życia. – Miłość jest jedną z najważniejszych rzeczy – mówi znienacka. – Ale to chyba normalne, że wybucha, płonie, wypala się i trzeba iść dalej. Trudno się męczyć w nudnym związku.
– Właśnie bezpośredniość Binoche mnie ujęła – opowiada mi Małgorzata Szumowska, reżyserka „Sponsoringu”, w którym francuska aktorka zagrała główną rolę. – Jest energiczna, często się śmieje, łapie głupawki. Mówi zawsze szczerze, nie owija w bawełnę. Potrafi komuś rzucić, że go nie lubi. Myślę, że to nie wynika tylko z charakteru, ale i z nauki, jaką wyniosła z lat funkcjonowania w przemyśle filmowym.
Jej kariera wybuchła szybko, także międzynarodowa. Posypały się propozycje. Ale Binoche potrafiła odmawiać. Wybierała tych reżyserów, z którymi chciała się spotkać: Philipa Kaufmana, Abbasa Kiarostamiego, Hou Hsiao-hsiena, Anthony’ego Minghellę, Michaela Hanekego. Francuzi żartują nawet, że Binoche znajduje sobie twórców z całego świata, aby spełniać swoje artystyczne potrzeby.
– Praca z Hou Hsiao-hsienem zmieniła mnie jako aktorkę – wspomina. – Jest delikatny, ale bardzo przekonujący. Nie wydaje żadnych poleceń, tylko uważnie słucha. Kiarostami zaś jeszcze przed zdjęciami miał niemal cały film gotowy. Nawet zmontowany, tylko na ekranie brakowało aktorów.
No i oczywiście Kieślowski: – On mnie nauczył, że czasem mniej znaczy więcej. Nie pamiętam, żeby kazał mi powtarzać scenę. Jego obecność czuło się na planie. Nastrajał moją wrażliwość. Potrafił zmieniać napięcie, atmosferę planu. Zaimponował mi też Sławek Idziak, który pracował dla Krzysztofa. To wielka osobowość.
Cały artykuł można przeczytać w świątecznym numerze tygodnika "Wprost".
Świąteczny numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .
Świąteczny "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .