Gdy Brytyjczyk Robert Falcon Scott umierał, musiał go dręczyć żal. Człowiek, który w 1910 r. miał być pierwszym na świecie zdobywcą bieguna południowego, ostatecznie przybył tam drugi. Już miał święcić triumf, gdy u celu zobaczył namiot i norweską flagę. Norweg Roald Amundsen dotarł tu przed nim. „Nienawidzę tego miejsca” – napisał Scott w pamiętniku. Jakby tego było mało, wiedział, że źle przygotował wyprawę – motorowe sanie zamarzły, a nieprzywykłe do temperatury -50 st. C kucyki padły. Tracącymi czucie palcami napisał: „Gdybyśmy przeżyli, opowiedziałbym historię o harcie i odwadze moich towarzyszy, która pokrzepiłaby serce każdego Anglika. Jednak to notatki i nasze martwe ciała opowiedzą tę historię”. Debata rozpoczęta nad zamarzniętym trupem Scotta, mająca osądzić jego umiejętności jako polarnika, trwa do dziś.
Sto lat po jego śmierci dwaj Brytyjczycy, Ben Saunders i Tarka L’Herpiniere, wyruszyli tą samą trasą. Z chaty na Ross Island, gdzie zaczynała marsz grupa Scotta, dotarli na biegun i zdołali o własnych siłach powrócić. Pokonali 2,9 tys. km, tym samym zaliczając najdłuższy w historii marsz polarny bez wsparcia. – Ma ono kilka definicji – precyzuje Ben Saunders. – Może chodzić o fizyczne wsparcie ze strony ludzi lub zwierząt lub skorzystanie z zapasów, których się nie zabrało z sobą. My co prawda raz otrzymaliśmy pomoc drogą lotniczą, ale nie wspierali nas ludzie. Przez 105 dni wyprawy podróżowaliśmy samodzielnie, na nartach, z 200-kilowymi saniami ze sprzętem i zapasami żywności. Wody nie potrzebowaliśmy, topiliśmy śnieg.
Z bieguna do bufetu
Na Antarktydzie dominują niziny, ale występują też łańcuchy górskie i wzniesienia. Według polarnika Rafała Szczepanika trasa Scotta jest wyczerpująca: ciągle wieje wiatr i natrafia się na trudne do pokonania szczeliny. 36-letni Saunders i 32-letni L’Herpiniere musieli więc się przygotować na ogromny wysiłek. Do wyprawy szykowali się dziesięć lat – planowanie i długi trening zrobiły swoje. Ćwiczyli wydolność na siłowni i dużo biegali – z przypiętą do bioder stalową kulą, która miała symulować obciążone sanie. Do tego doszły wypady na Grenlandię i Islandię, gdzie ćwiczyli nawyki żywieniowe i techniki wspinaczki, tak aby zużywać jak najmniej kalorii. Wędrując na biegun, spali średnio po 4,5 godz., maszerowali niemal dzień w dzień, często pod wiatr, w tumanach smagającego twarz śniegu. Konsumowali dziennie po potrzebuje człowiek. Mimo to w ciągu trzech i pół miesiąca stracili na wadze. – Schudłem 20 kg – mówi Ben. – A ja 25 – dodaje Tarka. Gdy ich spotykam w Londynie dziesięć dni po ukończeniu podróży, Saunders ciągle myśli o jedzeniu: – Przepraszam za spóźnienie, ale hotelowy bufet jest naprawdę doskonały.
Marsz pijanych dzieci
Głód to niejedyna zmora polarników. – Mogliśmy też spaść w przepaść, choć najbardziej baliśmy się małych urazów, takich jak skręcona kostka, bo one uniemożliwiają podróż – mówi Saunders. Groźne są także odmrożenia. – Często wynikają z błędnego doboru ubrania czy obuwia, lub braku zapasowej garderoby na wypadek przemoknięcia – mówi Sylweriusz Kosiński, lekarz TOPR. Zwłaszcza że wiatr obniża odczuwalną temperaturę powietrza o kilkanaście stopni – w przypadku Brytyjczyków osiągała ona nawet minus 70. – Najłatwiej odmrożeniu ulegają palce rąk i nóg, uszy i policzki – mówi dr Kosiński. – Skóra robi się blada, przestajemy ją czuć, pojawia się tępy ból, który łatwo zlekceważyć. Później mogą uszkodzić się nerwy. Wtedy nie czujemy bólu i może dojść do martwicy, co grozi amputacją. Jednym ratunkiem jest wtedy ogrzanie ciała oraz fachowa pomoc medyczna, o którą w czasie podróży trudno.
Kolejne zagrożenie to hipotermia. Gdy ciało nie produkuje tyle ciepła, ile traci, następuje przechłodzenie organów. – W pierwszym stadium organizm się broni kurcząc naczynia krwionośne i produkując ciepło drgawkami – mówi dr Kosiński. – W drugim, gdy temperatura ciała spada poniżej 32 stopni, postępuje apatia, człowiek chce stanąć, może mówić „chwilkę odpocznę”, łudząc się, że to pomoże. Przy 30 stopniach wyłącza się obronny mechanizm dreszczy. Może się pojawić dziwna euforia, w której ludzie mogą nawet zrzucać ubranie. Wynika to z zaburzeń pracy mózgu. Potem następuje utrata przytomności. – Po raz pierwszy zapadłem na hipotermię właśnie teraz na trasie Scotta – mówi Saunders. – To przerażające doświadczenie. Czujesz się zdezorientowany i zupełnie bezsilny, jak pijane dziecko. Tracisz koncentrację, ciało nie chce wypełniać rozkazów. Przeceniłem swoje możliwości i gdyby nie było obok Tarki, mógłbym z tego nie wyjść. – Człowiek podczas długich podróży jest często tak wycieńczony, że przestaje racjonalnie myśleć – komentuje międzynarodowy przewodnik wysokogórski Grzegorz Bargiel. – Wystarczy, że zbyt długo będzie stał na śniegu lub zapomni o regularnym poruszaniu palcami u nóg, i problem gotowy.
Gdy Brytyjczyk Robert Falcon Scott umierał, musiał go dręczyć żal. Człowiek, który w 1910 r. miał być pierwszym na świecie zdobywcą bieguna południowego, ostatecznie przybył tam drugi. Już miał święcić triumf, gdy u celu zobaczył namiot i norweską flagę. Norweg Roald Amundsen dotarł tu przed nim. „Nienawidzę tego miejsca” – napisał Scott w pamiętniku. Jakby tego było mało, wiedział, że źle przygotował wyprawę – motorowe sanie zamarzły, a nieprzywykłe do temperatury -50 st. C kucyki padły. Tracącymi czucie palcami napisał: „Gdybyśmy przeżyli, opowiedziałbym historię o harcie i odwadze moich towarzyszy, która pokrzepiłaby serce każdego Anglika. Jednak to notatki i nasze martwe ciała opowiedzą tę historię”. Debata rozpoczęta nad zamarzniętym trupem Scotta, mająca osądzić jego umiejętności jako polarnika, trwa do dziś.
Sto lat po jego śmierci dwaj Brytyjczycy, Ben Saunders i Tarka L’Herpiniere, wyruszyli tą samą trasą. Z chaty na Ross Island, gdzie zaczynała marsz grupa Scotta, dotarli na biegun i zdołali o własnych siłach powrócić. Pokonali 2,9 tys. km, tym samym zaliczając najdłuższy w historii marsz polarny bez wsparcia. – Ma ono kilka definicji – precyzuje Ben Saunders. – Może chodzić o fizyczne wsparcie ze strony ludzi lub zwierząt lub skorzystanie z zapasów, których się nie zabrało z sobą. My co prawda raz otrzymaliśmy pomoc drogą lotniczą, ale nie wspierali nas ludzie. Przez 105 dni wyprawy podróżowaliśmy samodzielnie, na nartach, z 200-kilowymi saniami ze sprzętem i zapasami żywności. Wody nie potrzebowaliśmy, topiliśmy śnieg.
Z bieguna do bufetu
Na Antarktydzie dominują niziny, ale występują też łańcuchy górskie i wzniesienia. Według polarnika Rafała Szczepanika trasa Scotta jest wyczerpująca: ciągle wieje wiatr i natrafia się na trudne do pokonania szczeliny. 36-letni Saunders i 32-letni L’Herpiniere musieli więc się przygotować na ogromny wysiłek. Do wyprawy szykowali się dziesięć lat – planowanie i długi trening zrobiły swoje. Ćwiczyli wydolność na siłowni i dużo biegali – z przypiętą do bioder stalową kulą, która miała symulować obciążone sanie. Do tego doszły wypady na Grenlandię i Islandię, gdzie ćwiczyli nawyki żywieniowe i techniki wspinaczki, tak aby zużywać jak najmniej kalorii. Wędrując na biegun, spali średnio po 4,5 godz., maszerowali niemal dzień w dzień, często pod wiatr, w tumanach smagającego twarz śniegu. Konsumowali dziennie po 6 tys. kcal, kilka razy więcej, niż zwykle potrzebuje człowiek. Mimo to w ciągu trzech i pół miesiąca stracili na wadze. – Schudłem 20 kg – mówi Ben. – A ja 25 – dodaje Tarka. Gdy ich spotykam w Londynie dziesięć dni po ukończeniu podróży, Saunders ciągle myśli o jedzeniu: – Przepraszam za spóźnienie, ale hotelowy bufet jest naprawdę doskonały.
Marsz pijanych dzieci
Głód to niejedyna zmora polarników. – Mogliśmy też spaść w przepaść, choć najbardziej baliśmy się małych urazów, takich jak skręcona kostka, bo one uniemożliwiają podróż – mówi Saunders. Groźne są także odmrożenia. – Często wynikają z błędnego doboru ubrania czy obuwia, lub braku zapasowej garderoby na wypadek przemoknięcia – mówi Sylweriusz Kosiński, lekarz TOPR. Zwłaszcza że wiatr obniża odczuwalną temperaturę powietrza o kilkanaście stopni – w przypadku Brytyjczyków osiągała ona nawet minus 70. – Najłatwiej odmrożeniu ulegają palce rąk i nóg, uszy i policzki – mówi dr Kosiński. – Skóra robi się blada, przestajemy ją czuć, pojawia się tępy ból, który łatwo zlekceważyć. Później mogą uszkodzić się nerwy. Wtedy nie czujemy bólu i może dojść do martwicy, co grozi amputacją. Jednym ratunkiem jest wtedy ogrzanie ciała oraz fachowa pomoc medyczna, o którą w czasie podróży trudno.
Kolejne zagrożenie to hipotermia. Gdy ciało nie produkuje tyle ciepła, ile traci, następuje przechłodzenie organów. – W pierwszym stadium organizm się broni kurcząc naczynia krwionośne i produkując ciepło drgawkami – mówi dr Kosiński. – W drugim, gdy temperatura ciała spada poniżej 32 stopni, postępuje apatia, człowiek chce stanąć, może mówić „chwilkę odpocznę”, łudząc się, że to pomoże. Przy 30 stopniach wyłącza się obronny mechanizm dreszczy. Może się pojawić dziwna euforia, w której ludzie mogą nawet zrzucać ubranie. Wynika to z zaburzeń pracy mózgu. Potem następuje utrata przytomności. – Po raz pierwszy zapadłem na hipotermię właśnie teraz na trasie Scotta – mówi Saunders. – To przerażające doświadczenie. Czujesz się zdezorientowany i zupełnie bezsilny, jak pijane dziecko. Tracisz koncentrację, ciało nie chce wypełniać rozkazów. Przeceniłem swoje możliwości i gdyby nie było obok Tarki, mógłbym z tego nie wyjść. – Człowiek podczas długich podróży jest często tak wycieńczony, że przestaje racjonalnie myśleć – komentuje międzynarodowy przewodnik wysokogórski Grzegorz Bargiel. – Wystarczy, że zbyt długo będzie stał na śniegu lub zapomni o regularnym poruszaniu palcami u nóg, i problem gotowy.
Po zapadnięciu Bena na hipotermię polarnicy musieli zostać na jakiś czas w namiocie. Co by się stało, gdyby zbyt długo nie mogli ruszyć dalej? – Założyliśmy, że będziemy wzywać pomoc, dopiero gdy żaden z nas nie będzie w stanie pomóc drugiemu – mówi Saunders. Jeden ze scenariuszy był taki, że obaj muszą odpoczywać przez długi czas, zużywają wszystkie racje żywnościowe, a nad nimi zamyka się okno pogodowe, czyli warunki umożliwiające marsz. – W takim wypadku zamierzaliśmy podać naszą pozycję i prosić o zrzut jedzenia z samolotu. Całe szczęście żyjemy w XXI w.
Zabójczy internet
Kontakt ze światem to coś, o czym sto lat temu Scott mógł jedynie marzyć. Tymczasem Saunders i L’Herpiniere mieli dostęp do sieci dzięki komputerom na baterie słoneczne, które rozwieszali na namiotach. Mogli rozmawiać wieczorem z bliskimi, pisać blog i podawać pozycję geograficzną. – Wziąłem prowadzenie bloga na siebie, bo Tarka nie za bardzo lubi pisać – śmieje się Saunders. To właśnie pod wpisami na blogu niektórzy internauci umniejszali ich zasługi: „Internet zrujnował waszą podróż, bo zabił ducha, który każe przekraczać granice wytrzymałości” – pisze jeden z internautów. „Dzięki dostępowi do sieci byliście tak naprawdę bezpieczni, nie doświadczyliście tej samotności i strachu, które odczuwał Scott” – dodaje. – To prawda, kontakt z bliskimi dodawał otuchy – mówi Saunders. – Ale technologia ma też swoje wady – dodaje L’Herpiniere. – Scott musiał dokończyć wyprawę niezależnie od wszystkiego, a my mogliśmy po prostu zakomunikować, że nie dajemy rady, i poprosić, żeby zabrano nas do domu. Mieliśmy świadomość, że cierpimy na własne życzenie, a to wcale nie pomaga.
Poza tym, jak dodają Brytyjczycy, rozmowy z rodziną wcale nie są lekarstwem na samotność i otępienie, które dopada człowieka w marszu. – Najgorszy jest brak bodźców, gdy przez tysiące godzin idziesz po białej powierzchni – mówi L’Herpiniere. – Nie ma żadnych punktów orientacji, żadnej scenerii na horyzoncie – dodaje Saunders. – Czujesz się jak zatrzaśnięty w gigantycznej lodówce. Tracisz orientację i poczucie czasu, a do tego wiesz, że każdego dnia trzeba przejść określony dystans, aby zdążyć wrócić, nim zamknie się okno pogodowe. W tym stanie zapadasz się myślami w siebie i działasz jak automat. Nie ma wcale mistycznych przemyśleń o naturze świata i celu wędrówki. Jest tylko pragnienie, żeby się wyspać i najeść.
Tekst ukazał się w numerze 1 1 /2014 tygodnika "Wprost".
Najnowszy numer "Wprost" będzie dostępny w formie e-wydania .
Najnowszy "Wprost" będzie także dostępny na Facebooku .
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a.