W konkursie walczą dwa filmy, w których wielcy reżyserzy –Jean-Luc Godard i Ken Loach - podsumowują swoją twórczość. A przy okazji pokazują dwie twarze dzisiejszej lewicy.
"Wiem, że go lubisz” – dostaję MMS od znajomej: jej zdjęcie Kena Loacha na Croisette. Loach kocha przechadzać się po canneńskim bulwarze, ma tu ulubionego sprzedawcę hot-dogów i swoje ścieżki. Jest uśmiechnięty, trochę nieporadny, absurdalnie wręcz serdeczny. – Nie wiem, dlaczego ludzie są dla mnie tacy mili – powtarza. – Przecież to scenarzyści odpowiadają za sukcesy moich filmów. I wspaniali aktorzy. I Rebecca O’Brien, najbardziej cierpliwa producentka w Wielkiej Brytanii.
Właśnie O’Brien w jednym z wywiadów przyznała, że reżyser myśli o zrezygnowaniu z dużych produkcji. „Klub Jimmy’ego”, który właśnie zaprezentował na festiwalu ma być jego pożegnaniem z kinem historycznym. Teraz już twórca „Kes”, „Biedroneczki, Biedroneczki”, „Słodkiej szesnastki”, ale też „Wiatru buszującego w jęczmieniu” czy „Ziemi i wolności”, chce robić dokumenty, a w fabule najwyżej filmy współczesne, bardzo skromne, kameralne.
„Klub Jimmy’ego” to obraz bardzo loachowski. Opowieść o Jimmy’m Graltonie – irlandzkim aktywiście politycznym, który w latach 30. (dekadę po wojnie domowej) wraca z USA w rodzinne strony. Niedaleko domu matki zakłada rodzaj klubu-miejsca spotkań, gdzie mieszkańcy wioski biorą udział w warsztatach samokształcenia, dyskutują o książkach, uczą się tańczyć i bawią. Szybko jednak wchodzi w konflikt z lokalnym pastorem.
„Odwieczni wrogowie: pan i kapłan” – wzdycha w pewnym momencie Jimmy. Loach pokazuje jak nakręca się spirala nienawiści, której ofiarą pada coraz więcej miejscowych. „Gdyby przyszedł do nas Jezus, pewnie też byście go ukrzyżowali” – to zdanie pada nagle na zebraniu „obrońców moralności”. Ale lincz trwa dalej. I tylko jego inicjator będzie w stanie oddać szacunek swojemu przeciwnikowi.
Jednak najważniejszy jest tu ideowy manifest Loacha. „Socjalizm to bycie razem” – mówi jego bohater. Opowiada Irlandczykom o wspólnym życiu, przeżywaniu radości i smutku, pomaganiu sobie. Trwaniu w niewielkiej wspólnocie. Jak w rodzinnym Nuneaton Kena Loacha – gdzie jego ojciec odmówił menedżerskiej funkcji w fabryce, bo czuł, że przynależy do ludzi, którzy wówczas w Wielkiej Brytanii dostawali tygodniowe, a nie miesięczne wypłaty. I właśnie ojciec, który sam z braku pieniędzy nie zdobył wykształcenia, przykładał tak wielką wagę, by młody Kenneth poszedł na prawo w Oxfordzie. Czuje się w „Klubie Jimmy’ego” loachowski hołd dla takich ludzi jak jego rodzice oraz dla kultury, która podtrzymuje na duchu i buduje solidarność zwyczajnych obywateli.
A że „Klub Jimmy’ego” nie jest arcydziełem? No nie jest. Loach opowiada prostym, mało nowoczesnym językiem i wprost. Ale to także jego świadoma taktyka, by być zrozumianym. W odróżnieniu od Jean-Luca Godarda, który w „Pożegnaniu języka” idzie drogą, którą wytyczył sobie ostatnimi filmowymi esejami czy swoją „Historią kina”. Również lewicujący reżyser tworzy wizualne kolaże z pogranicza kina i sztuki.
Sam Godard do Cannes nie przyjechał. „Ten cyrk mnie już bawi” – oświadczył w wywiadzie dla francuskiej prasy, dodając, że na festiwalach i nagrodach zależało mu kilka dekad temu, a nie dziś. Wyznał też, że Oscara oddał swojemu księgowemu i z Palmą zrobiłby to samo, gdyby przypadkiem ją dostał.
Raczej mu to nie grozi. W jego trójwymiarowym wywodzie zbijają się różne obrazy, mieszają się skrajne przedstawienia. Jak zawsze Godard pyta o naturę obrazu, ideologie przedstawiania, miota nawiązaniami do literatury i filozofii. Zawiesza intelektualną poprzeczkę wysoko. A czasem ironicznie żartuje. Z kina, z siebie, ze świata, z oglądających.
Na Croisette zderzyły się te dwie twarze dzisiejszej lewicy: świadomy, choć wyniosły intelektualny chłód Godarda z pełnym wiary i szacunku dla ludzi humanizmem Loacha. Teraz pytanie, którą drogą pójdą młodsi artyści.
Krzysztof Kwiatkowski
Właśnie O’Brien w jednym z wywiadów przyznała, że reżyser myśli o zrezygnowaniu z dużych produkcji. „Klub Jimmy’ego”, który właśnie zaprezentował na festiwalu ma być jego pożegnaniem z kinem historycznym. Teraz już twórca „Kes”, „Biedroneczki, Biedroneczki”, „Słodkiej szesnastki”, ale też „Wiatru buszującego w jęczmieniu” czy „Ziemi i wolności”, chce robić dokumenty, a w fabule najwyżej filmy współczesne, bardzo skromne, kameralne.
„Klub Jimmy’ego” to obraz bardzo loachowski. Opowieść o Jimmy’m Graltonie – irlandzkim aktywiście politycznym, który w latach 30. (dekadę po wojnie domowej) wraca z USA w rodzinne strony. Niedaleko domu matki zakłada rodzaj klubu-miejsca spotkań, gdzie mieszkańcy wioski biorą udział w warsztatach samokształcenia, dyskutują o książkach, uczą się tańczyć i bawią. Szybko jednak wchodzi w konflikt z lokalnym pastorem.
„Odwieczni wrogowie: pan i kapłan” – wzdycha w pewnym momencie Jimmy. Loach pokazuje jak nakręca się spirala nienawiści, której ofiarą pada coraz więcej miejscowych. „Gdyby przyszedł do nas Jezus, pewnie też byście go ukrzyżowali” – to zdanie pada nagle na zebraniu „obrońców moralności”. Ale lincz trwa dalej. I tylko jego inicjator będzie w stanie oddać szacunek swojemu przeciwnikowi.
Jednak najważniejszy jest tu ideowy manifest Loacha. „Socjalizm to bycie razem” – mówi jego bohater. Opowiada Irlandczykom o wspólnym życiu, przeżywaniu radości i smutku, pomaganiu sobie. Trwaniu w niewielkiej wspólnocie. Jak w rodzinnym Nuneaton Kena Loacha – gdzie jego ojciec odmówił menedżerskiej funkcji w fabryce, bo czuł, że przynależy do ludzi, którzy wówczas w Wielkiej Brytanii dostawali tygodniowe, a nie miesięczne wypłaty. I właśnie ojciec, który sam z braku pieniędzy nie zdobył wykształcenia, przykładał tak wielką wagę, by młody Kenneth poszedł na prawo w Oxfordzie. Czuje się w „Klubie Jimmy’ego” loachowski hołd dla takich ludzi jak jego rodzice oraz dla kultury, która podtrzymuje na duchu i buduje solidarność zwyczajnych obywateli.
A że „Klub Jimmy’ego” nie jest arcydziełem? No nie jest. Loach opowiada prostym, mało nowoczesnym językiem i wprost. Ale to także jego świadoma taktyka, by być zrozumianym. W odróżnieniu od Jean-Luca Godarda, który w „Pożegnaniu języka” idzie drogą, którą wytyczył sobie ostatnimi filmowymi esejami czy swoją „Historią kina”. Również lewicujący reżyser tworzy wizualne kolaże z pogranicza kina i sztuki.
Sam Godard do Cannes nie przyjechał. „Ten cyrk mnie już bawi” – oświadczył w wywiadzie dla francuskiej prasy, dodając, że na festiwalach i nagrodach zależało mu kilka dekad temu, a nie dziś. Wyznał też, że Oscara oddał swojemu księgowemu i z Palmą zrobiłby to samo, gdyby przypadkiem ją dostał.
Raczej mu to nie grozi. W jego trójwymiarowym wywodzie zbijają się różne obrazy, mieszają się skrajne przedstawienia. Jak zawsze Godard pyta o naturę obrazu, ideologie przedstawiania, miota nawiązaniami do literatury i filozofii. Zawiesza intelektualną poprzeczkę wysoko. A czasem ironicznie żartuje. Z kina, z siebie, ze świata, z oglądających.
Na Croisette zderzyły się te dwie twarze dzisiejszej lewicy: świadomy, choć wyniosły intelektualny chłód Godarda z pełnym wiary i szacunku dla ludzi humanizmem Loacha. Teraz pytanie, którą drogą pójdą młodsi artyści.
Krzysztof Kwiatkowski