Zawsze pokazuje się pan w garniturach, cierpliwie składa autografy, na wywiady przychodzi punktualnie co do minuty. Nie nudzi to już pana?
Mam w życiu motto: „Rób wszystko najprościej, jak się da”. Jestem aktorem, zawsze o tym marzyłem i nigdy w ten zawód nie zwątpiłem. Dlatego rzetelnie go wykonuję. A ubranie? Wychowywałem się pod okiem dziadka, wielkiego fana Spencera Tracy’ego. Podziwiałem jego idoli: Cary’ego Granta i Humphreya Bogarta, moją wyobraźnią zawładnęła „Casablanca”. Utrwalił mi się w głowie wizerunek poważnego mężczyzny w garniturze.
Lubię pracować. Chcę zostać przy stole, więc gram kolejne rozdania kartami, które dostaję. Na tym polega aktorstwo: raz się bywa poważnym, raz zabawnym. Nie narzekam. Niedawno przecież grałem w „Autorze widmo” Romana Polańskiego. A w każdej komedii potrzebny jest dramatyczny konflikt. „Nauka spadania” zaczyna się od sceny, w której wdrapuję się na dach wieżowca, żeby skoczyć. Ten film jest jak pożegnalny list, łabędzi śpiew złamanego człowieka. Opowiadamy o bohaterach z bagażem doświadczeń, którzy noszą w sobie żal. Los odarł ich z nadziei i wspólnie próbują ją odzyskać.
Portretuje pan celebrytę w pułapce popularności. Sława uzależnia?
Takich ludzi jak mój bohater poznałem na pęczki. W porządku facet, który przywiązuje zbyt dużą wagę do własnego ego. Pewnie był złym aktorem, więc zaczął prowadzić przeciętny talk-show. Pokochał blichtr telewizji i przestał się liczyć z innymi. Nie przestaje mnie dziwić, że ludzie wciąż się na to nabierają. Sława przychodzi dziś szybko, uwodzi, a zaraz potem wypala się i znika. Wtedy trzeba mieć u boku wiernych przyjaciół. Bo w chwili porażki tylko oni zostaną. Ja mam to szczęście.
Film jest także satyrą na dzisiejsze media, ich stosunek do gwiazd, polowanie na sensację. Zna pan to?
Nie walczę z plotkami, dopóki nie uderzają w moją rodzinę. A o mnie niech piszą, co chcą. To cena za wygodne życie. Nie za wysoka w porównaniu z jego jakością. Promuję film, udzielam wywiadów, mówię, co mam do powiedzenia. Czasem dziennikarze coś przekręcą, potem to do mnie wraca. Trudno. Nie czytam tekstów o sobie.
Wszyscy tak twierdzą, a potem się okazuje, że jednak znają recenzje filmów, w których grają.
Dobrze, czytałem recenzje musicalu „Mamma Mia!”. Przed żadnym innym projektem nie miałem takiej tremy. Podobnie jak moi bliscy, którzy wiedzieli, jak śpiewam. Wydawało mi się, że w filmie jakoś się obroniłem, zatuszowałem braki wokalne grą aktorską. Pierwszy tekst, po który sięgnąłem, był w „The Sun”. Wyglądał obiecująco. Aż doszedłem do zdania: „Pierce Brosnan nie rozpoznałby właściwej nuty, nawet gdyby zamiast brzuszka miała portret królowej”. Miałem za swoje.
Z recenzji można się śmiać, mieć do nich dystans. A jeśli wścibskie tabloidy wdzierają się w życie prywatne? Pan na oczach świata musiał przeżyć śmierć żony, a w zeszłym roku 42-letniej córki.
Nikt na szczęście nie wystawał przed moim domem ani nie zaglądał mi z obiektywem w okno. Natomiast doświadczenie, nawet to tragiczne, aktor wlewa w swoich bohaterów. Mój bohater z „Wesela z Sorrento” stracił żonę, jest ojcem, wychowuje dzieci. Na plan „Nauki spadania”, gdzie jeden z bohaterów mówi o swoim nowotworze, wychodziłem, gdy córka walczyła o życie. To wszystko wnosi się na plan. Na tym polega ironia tego zawodu. Własne cierpienie wykorzystuję jako artysta, w trudnych chwilach lepiej poznaje się siebie. Tym dla mnie jest odwaga. Umiejętnością zniesienia razów, które się dostaje od życia. Nie wolno się zamykać emocjonalnie przed światem, choć bywa on okrutny. Trzeba stawić czoła świadomości upływu czasu i przemijaniu.
Niedawno skończył pan 60 lat. To był dla pana ważny moment?
Widzę to tak: miałem 18 lat i za wszelką cenę chciałem zostać aktorem. Próbowałem, próbowałem, aż w maju ubiegłego roku – akurat byłem w Serbii – zobaczyłem w lustrze 60-letniego człowieka. Nie wiem, kiedy te dekady minęły. Kolejne role, kolejne etapy w życiu. Półamatorskie teatry, poszukiwanie swojego miejsca.
Zawsze pan podkreśla, że najsilniej pana ukształtowało dzieciństwo w Irlandii.
Od tego jest dzieciństwo, żeby kształtowało. Otrzymałem solidne irlandzkie katolickie wychowanie. Wracam tam, nazwałem firmę producencką Irish Dreamtime. W zeszłym roku pojechałem do miejscowości, w której dorastałem. Zobaczyłem swój dawny dom, zrujnowany, z werandą pełną puszek po piwie i śmieci. Ale od burmistrza dostałem klucze do miasta. Inaczej ten świat zapamiętałem. Przed oczami mam twarze szlachetnych, dobrych ludzi. Ojciec od nas odszedł, kiedy byłem niemowlakiem, ale może dlatego jestem tak oddany matce. Byli dziadkowie, wujkowie, ciotki. Jedna z nich miała pensjonat. Dziadek był mądrym człowiekiem. Typem miasteczkowego mędrca, do którego wszyscy się zwracali z prośbą o radę. Dużo mnie nauczył. A kiedy wyjechałem z Irlandii, matka spotkała świetnego mężczyznę, Szkota, on stał się moim przybranym ojcem. To poczucie wspólnoty wciąż w sobie noszę.
Pana początki bywały różne. Zatrudnił się pan nawet jako połykacz ognia w cyrku.
Znacznie później. Nigdy zresztą z cyrkiem nie podróżowałem, nie stałem się częścią trupy. Ale rzeczywiście występowałem na arenie. Próbowałem już swoich sił jako aktor, gdy szef cyrku stwierdził, że mam prezencję. To był intensywny czas. Gdy człowiek jest młody, chce dawać wielkie przedstawienia, błyszczeć, brać udział w epickich dziełach. Spala się. Dzisiaj, jako stary i mądry człowiek, podchodzę spokojniej do tego, jak oceniają mnie inni. Sam też łagodniej patrzę na swoją pracę. Z perspektywy czasu żal mi tylko dobrych filmów, w których wziąłem udział, a nikt o nich nie słyszał. Takich jak „Mister Johnson” Bruce’a Beresforda. Bruce zaraził mnie miłością do kina i nauczył zachowywać się przed kamerą. Powtarzał: „Grać to możesz w teatrze, tu po prostu bądź”.
Jednak gwiazdą stał się pan dzięki agentowi jej królewskiej mości Jamesowi Bondowi. Nie ma pan już szczerze dość postaci, od której tak trudno się oderwać?
Po pierwszym Bondzie, w którym zagrałem, dostałem od producentki Barbary Broccoli pierwsze wydanie „Casino Royal” z dedykacją: „Na nową drogę”. Nie pomyliła się. To stempel, który odciska się na aktorze na zawsze. Ale przyjemny. Zawsze lubiłem filmy gatunkowe, próbowałem się w nich zmieścić. Tuż po Bondzie zagrałem w szpiegowskim „Krawcu z Panamy”. Jestem wdzięczny losowi, że trafiła mi się rola 007. Do dziś odcinam kupony. Dzięki niej, nawet produkując małe filmy, zdobywam zainteresowanie mediów. W końcu grupa mężczyzn, którzy byli agentami Jej Królewskiej Mości, nie jest duża.
I nie czuje się pan Bondem na emeryturze?
Aktorzy nie przechodzą na emeryturę. Tylko czasem przestaje dzwonić ich telefon. Coraz częściej na planie jestem najstarszy w bandzie. Ale to daje wolność. Czuję się pewniejszy, mam swoje lata, dorobek. Nie boję się każdego ruchu. Staram się być aktywny, nie stetryczeć. A w razie czego, mam dokąd uciekać. W późnym wieku udało mi się znaleźć partnerkę i założyć nową rodzinę. Choć jeszcze przed ślubem ostrzegałem Keely, że nie pisze się na łatwy związek. Bo z aktorem nigdy nie ma lekko. Są ciągłe wzloty, upadki, nastroje. Wychowujemy dwóch synów, pracuję dla nich. Zarabiam na życie, które wspólnie prowadzimy.
W Stanach Zjednoczonych.
Tak. Moje losy wydają mi się charakterystyczne dla dzisiejszych czasów. Jestem urodzonym Irlandczykiem i kultywuję to, mam w sobie romantyzm tego narodu. Ludzi, którzy – kiedy trzeba – walczą, ale potrafią też się bawić, czasem nawet do upadłego. Aktorstwa nauczyła mnie Anglia. Dzisiaj zaś legitymuję się amerykańskim paszportem i Stany Zjednoczone są moim krajem. Mieszkam w Kalifornii. Także dlatego muszę sporo grać.
Wątek ekonomiczny wciąż wraca w pana wypowiedziach. A akurat na brak pieniędzy nie powinien pan narzekać.
Zawodu nie wykonuje się wyłącznie z poczucia misji. A to się tylko tak wydaje, że aktorstwo to wielkie pieniądze. Rosną też wydatki. Nie kupowałem złota, akcji giełdowych. Inwestowałem w nieruchomości. Potem się okazało, że każda nieruchomość to odpowiedzialność. A w kryzysie obcięto aktorom gaże. Wiele osób nacięło się na rozwydrzeniu dawnych czasów. Dzisiaj już nie wypada się chwalić wielomilionowymi angażami, jak w latach 90. I coraz mniej osób je dostaje.
Film zafascynował też pana dzieci.
To naturalne. Może gdybym był szewcem, zaraziłbym ich pasją tworzenia butów? Ale jestem aktorem. 13-letni syn kocha kino, 17-letni zrealizował już krótki metraż. Nie wspominając o starszych: 30-letnich Chrisie i Seanie. Sean ostatnio dostaje nagrody za wyreżyserowany przez niego 20-minutowy film„The Kid”. Staram się ich wspierać i otwieram szampana, kiedy im się udaje. A czasem ostrzegam ich przed trudnościami tego zawodu.
Słuchają pana rad?
Słuchają. Ale czy potraktują je poważnie, to już ich sprawa.
Cały tekst ukazał s ię w tygodniku "Wprost" (num. 12) .
Najnowszy numer "Wprost" od poniedziałku rano będzie dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" będzie także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.