Michał Fajbusiewicz, autor programów „997”, „Fajbusiewicz na tropie”, na rozmowę z Sylwestrem Latkowskim umówił się w głuszy w okolicach Bornego Sulinowa. Poprosił, by nie podawać, gdzie dokładnie mieści się jego nowy dom. Rozmowa powstała w trakcie realizacji programu „Męskie rozmowy” dla telewizji Polsat. Kolejne rozmowy można oglądać w Polsacie Play w środy od 21.30
Sylwester Latkowski: Śnią ci się w nocy trupy?
Michał Fajbusiewicz: Jak robiłem pierwsze programy „997”, to miewałem koszmary. Szczególnie przeżyłem spotkanie z matką, której zamordowano nieletnią córkę – rozmawiałem z tą kobietą dwie- -trzy godziny, cholernie to przeżyłem. Dlatego po kilku latach postanowiłem nie jeździć do prawdziwych miejsc zbrodni, unikać kontaktów z rodzinami. Przez 30 lat robienia programów kryminalnych nauczyłem się odcinać od tematów. Musiałem, inaczej bym zwariował.
Bo na początku wszystko kręciłeś w oryginalnych miejscach.
W dodatku czasami tuż po zbrodni, tak że jeszcze wszystko ociekało krwią. Raz w Nowej Soli robiliśmy program dwa dni po zabójstwie. Operator wytrzymał półtorej minuty. Rzygał.
Musieliście to robić tak szybko?
Skradziono wtedy jakieś nieprawdopodobne precjoza, chodziło o to, żeby sprawę błyskawicznie nagłośnić, żeby towar nie wyjechał za granicę. To była romska rodzina, podobno zginęły nawet cenne jajo Fabergé i unikatowy medalion z diamentami. Trzy bestialsko zamordowane ofiary, multum krwi.A ty kiedy zobojętniałeś na widok zwłok?
Bardzo wcześnie, bo już gdzieś w 1973 r. Pod Szczecinem doszło do dużej katastrofy lotniczej, zginęli wtedy minister spraw wewnętrznych Wiesław Ociepka i kilku przedstawicieli Czechosłowacji. Podobnie jak w Smoleńsku, jakiś kilometr przed pasem startowym maszyna ścięła drzewo, rozbiła się i spłonęła. Było podejrzenie, że ktoś podłożył bombę. Ja byłem wtedy żołnierzem służby zasadniczej, przydzielili mnie do sekcji politycznej, więc wysłali nas na miejsce katastrofy.
Ile lat wtedy miałeś?
Około 20. Dali nam po szklanie spirytusu i zbieraliśmy ludzkie szczątki do worków. Wtedy nie robiono badań DNA, nikt nie robił afery o to, czy na pewno wszystkie szczątki poprawnie zidentyfikowano. Pamiętam, że była tam jedna kobieta, zidentyfikowano ją po nadpalonej piersi.
To doświadczenie cię zahartowało?
Bardzo. Odtąd żaden wypadek drogowy czy kataklizm nie robił już na mnie wrażenia. Choć raz był wyjątek.
Opowiedz.
W styczniu 1991 r. podczas zdjęć do programu „997” w Cisnej rozbił się helikopter z moją ekipą, zginęło dziesięć osób. Tylko przypadek sprawił, że z operatorem i dźwiękowcem zostaliśmy na dole. Piękna pogoda, bezwietrzna, jednej chmurki nie było, niestety helikopter zahaczył tylnym skrzydełkiem o drzewo. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że ja w ogóle byłem w stanie zrobić relację z miejsca zdarzenia.
Rozmawiamy w twoim domu 400 km od Łodzi. Kompletna głusza. Dlaczego tu uciekłeś?
Żeby wyjść z szufladki twórcy programu kryminalnego. Czułem, że muszę, wiesz, przez większość zawodowego życia byłem nie tylko dziennikarzem, lecz także namiastką księdza. Przez wiele lat byłem swoistym spowiednikiem, ponieważ –zwłaszcza na początku – jeździłem w prawdziwe miejsca zbrodni i zawsze na planie programu pojawiała się rodzina ofiary. Matki, córki zamordowanych wypłakiwały mi się w rękaw, musiałem ich wysłuchać, czasem przytulić. Przychodzili, bo wierzyli w niewyobrażalną siłę telewizji. Uważali, że skoro prokuratura i policja zawiodły…
To ostatnia nadzieja w Fajbusiewiczu.
W latach 80. i 90. program „997” to była instytucja.
Kojarzona z milicją.
To prawda. Ludzie pisali do mnie „pułkownik Fajbusiewicz” albo „major”. Do dziś zresztą niektórzy myślą, że jestem w policji.
Przeszkadzało ci to?
Czasami tak. Przez parę lat robiłem nawet program o modzie, żeby uciec od trupa, kryminału. Chciałem być wśród pięknych kobiet, wspaniałych strojów, byłem nawet jurorem na targach mody w Poznaniu. Wszystko na nic. Jeszcze niedawno zdarzało mi się usłyszeć w restauracji „ty psie!”, kryminaliści słali do mnie groźby karalne. Dwóch facetów nawet za nie siedzi.
Nie boisz się siedzieć w tej głuszy?
W ogóle o tym nie myślę. Najczęściej zabójstwa mają miejsce w blokach, wśród sąsiadów za ścianą, którzy nie reagują.
Rozumiem, że kiedy siądziesz przed domem i popatrzysz na jezioro, już cię nie nosi.
Popadam wtedy w nostalgię i czekam, aż przyjdzie mój przyjaciel wędkarz i myśliwy. Opowiada mi o tym, jak wypatrywał byka, który ma mieć dwunastak na przykład albo czternastak. I nie muszę wtedy myśleć, czy PO przegania PiS.
Ile tu masz hektarów?
Cztery, wszystko ogrodzone.
Całą kolonię rodzinną mógłbyś tu sobie zbudować. Wyciszasz się tutaj?
Trudno się nie wyciszać. W okolicy nie ma ludzi właściwie.
Lubisz przyrodę? Wędkujesz?
Oj nie, ja ani nie poluję, ani nie łowię. Za nerwowy jestem, to u mnie rodzinne. Mój ojciec taki był i w domu zawsze była nerwowa atmosfera. Jak były jakieś kłopoty, wszystko skupiało się na domownikach.
Bił was?
Nie mówię, że nas jakoś terroryzował, bo aż tak nie było, ale zawsze było pełno krzyku i awantur. Ojciec był 20 lat starszy od matki, poza tym zawsze był szefem jakiejś firmy, a mama pracowała w kuchni. Ta różnica zawsze się jakoś odbijała na ich związku, ta nerwowość gdzieś mi w psychice została. Do polowania trzeba mieć stoicki spokój, a ja jestem raptus. Nie dałbym rady wystać sześć godzin na ambonie, czekając, żeby wyszedł byk. Szlag by mnie chyba trafił.
Próbowałeś?
Wielokrotnie. Bawię się trochę w fotografię, więc chodziłem z myśliwymi, żeby robić zdjęcia, ale po godzinie uciekałem. Nuda, nuda, nuda.
To przed czym tak naprawdę tu uciekłeś? Jechałem tu do ciebie chyba z sześć godzin, drogą, która nie jest dwupasmówką. Zimę tu chyba ciężko przetrzymać.
Wiesz, dzisiaj z miast się generalnie ucieka. Zresztą, to nie do końca była ucieczka, bo ja w tym miejscu już kiedyś trzy lata mieszkałem. Jak miałem dwadzieścia parę lat, w Łodzi dostałem wilczy bilet.
Dlaczego?
Nie chcę uprawiać kombatanctwa, ale w 1976 r. jako działacz ZSMP nie przyprowadziłem młodzieży na wiec, który miał potępić protestujących robotników z Radomia. Jedna z łódzkich działaczek PZPR powiedziała mi wtedy: „Towarzyszu Fajbusiewicz – bo tak się wtedy mówiło. – W Łodzi to wy pracy nie znajdziecie! Jest decyzja egzekutywy komitetu łódzkiego partii, żeby was nigdzie na żadnym poważnym stanowisku nie zatrudnić”. I zaproponowała mi, żebym został szefem ośrodka wczasowego w tej okolicy, dokładnie w sąsiedniej gminie.
Posłuchałeś jej.
W zasadzie tego nie żałuję, choć nie było łatwo. Tutejsza ludność jest dość hermetyczna, wielu ostro dawało w szyję. Pierwszy raz spotkałem tu na przykład ostro pijące kobiety. To był 1976 r., pojawiły się kartki na cukier, żeby cokolwiek załatwić w tych GS-ach, sklepikach i innych geszeftach, od rana zaczynało się od flaszki. A ja musiałem na przykład zdobywać z masarni półtusze, żeby w moim ośrodku nakarmić gości. I w takiej masarni musiałem na zapleczu z panią Krysią wypić, byłem wtedy zresztą młody, przystojny, więc okazji nie brakowało.
Czyli byłeś miejscową elitą.
Byłem. Obok dyrektora kombinatu PGR- -ów, może jeszcze naczelnika gminy, sekretarza partii i komendanta miejscowego komisariatu. Moje znaczenie polegało też na tym, że u mnie była fajna baza, gdzie można było kogoś ugościć, napić się i jeszcze przenocować. Różni bonzowie poimprezować do mnie przyjeżdżali, bo u mnie było dyskretnie, a nie chcieli rzucać się w oczy społeczeństwu.
Zwykli ludzie też przyjeżdżali?
W ramach wczasów z rady zakładowej. Na dwa tygodnie, głównie na grzyby albo na ryby. Musieli przyjeżdżać z kartkami na mięso, a panie ode mnie wycinały nożyczkami odpowiednią ilość: pół kilo wołowiny, pół wieprzowiny, pół cielęciny. Potem całymi dniami to kleiły, bo trzeba było oddać sprawozdanie z tymi kartkami naklejonymi na papierze A4. Oczywiście jak pojechałem do masarni z flaszką, to bez żadnych kartek mogłem całą świnię wywieźć.
Przestępcą gospodarczym byłeś w tym PRL.
A co miałem robić? W sezonie miałem 400 osób do wyżywienia. A u mnie jedzenie było dobre, do dziś mi ślina cieknie, kiedy sobie przypomnę, jak tatara, flaki czy schab w galarecie tym wczasowiczom robiliśmy. Czasem woziłem to jedzenie do Łodzi. Kiedyś pod Piłą milicja mnie zatrzymała, bo z bagażnika ciekła mi krew, zostawały ślady na drodze. Myśleli, że kogoś zabiłem, a tam dwie świeże półtusze. W sumie żyłem jak książę, miałem kucharki, dobry obiad ugotowany codziennie, wysprzątane.
A mimo to wróciłeś do Łodzi.
Bo tu wszystko trzeba było załatwiać za pomocą wódki, a ja nie byłem zwyczajny, żeby od 8.30 rano obalać pół litra. Po trzech latach te codzienne flaszki zaczęły mnie gubić.
Aż tak źle było?
Widzisz, trzymam teraz filiżankę. A wtedy bym tej filiżanki bez wcześniejszego wzmocnienia nie utrzymał, tak mi się ręce trzęsły.
Ale abstynentem nie jesteś.
Powiem ci coś szczerze – najbardziej twórczy jestem po dużym pijaństwie. Zawsze tak było: scenariusze, ciekawe pomysły przychodzą mi do głowy tylko wtedy. Jak się tak obudzę o trzeciej nad ranem, walnę sobie szklaneczkę whisky, siadam i piszę. Ale wtedy w latach 70. tego wszystkiego robiło się za dużo. Więc zebrałem się na odwagę, zadzwoniłem do Łodzi i powiedziałem: „Bardzo przepraszam, ale muszę natychmiast wracać”. Przyjechał star, zapakowaliśmy z żoną wszystkie sprzęty i dwuletnie dziecko i już mnie tu nie było. Poza tym namawiali mnie, żebym wracał.
Kto?
Koledzy, m.in. Jurek Szmajdziński i Krzysiek Janik. Wtedy już mnie trochę ciągnęło do dziennikarstwa, bo w latach 70. trochę pisywałem do „Sztandaru Młodych”, natomiast telewizja była dla mnie zupełnie obca. Aż tu nagle w latach 80. po politycznej zawierusze w telewizji zrobiły się wolne miejsca, otworzyła się furtka.
Powiedzmy wprost: ludzi powyrzucali z pracy.
No tak, ta furtka była dość okrutna. Nie ma co jednak ukrywać, że gdyby nie stan wojenny, do telewizji bym nie trafił.
Od czego zacząłeś?
Od kryminału.
Od razu?
Tak. W czasie studiów miałem praktyki w pogotowiach opiekuńczych i domach poprawczych, miałem do czynienia z narybkiem polskich kryminalistów, uchodziłem więc za specjalistę. Bo wtedy w telewizji przestępczość to był temat tabu, w socjalizmie niechętnie mówiono o tym, że obywatele się wzajemnie mordują, a milicja nie może sobie z tym poradzić.
Miałeś problem z uruchomieniem „997”?
Jeszcze jaki! Dziś trudno w to uwierzyć, bo każdy wie, że nic tak dobrze nie sprzedaje telewizji jak trup. Ale w 1986 r., kiedy ruszał mój program, komendant główny milicji powiedział, że w życiu się nie zgodzi na coś takiego. „W głowach się wam, towarzyszu redaktorze, poprzewracało! Milicję chcecie kompromitować?” – krzyczał.
Jak wpadłeś na pomysł programu?
Najpierw przez dziewięć miesięcy miałem w Dwójce program „Stan krytyczny”. Puszczali go gdzieś o dwudziestej siódmej w nocy, a mimo to miał pięciomilionową widownię. Poruszaliśmy tam bardzo kontrowersyjne sprawy, oczywiście za zgodą władz. Jako pierwszy w telewizji pokazałem na przykład, jak narkomani walą strzykawki w ręce, mówiłem o prostytucji nieletnich i seryjnych mordercach. I po dwóch latach tego programu zaliczyłem polityczną wpadkę w „Ekspresie reporterów”.
Jaką?
Robiłem materiał o nadużyciach związanych z wyjazdami na praktyki rolnicze do NRD. Okazało się, że zamiast uczniów z technikum rolniczego jeżdżą tam głównie dzieci notabli. Przy okazji wyszło na jaw, że płocki kurator kazał tym dzieciom przewozić pociągami kartony z jakimiś niedostępnymi wtedy w Polsce towarami – oczywiście dla siebie. Skandal. Emisja była we wtorek, a w środę zobaczyłem Grażynę Torbicką, która przeprasza telewidzów za nieprawdziwy i zmanipulowany reportaż redaktora Fajbusiewicza z otV Łódź. Dzień później zostałem wezwany przez dyrektora i dowiedziałem się, że nie pracuję.
Pech.
Wręcz przeciwnie. Bo to właśnie dzięki temu nieszczęściu powstał „997”. Bo później przez rok bez rozgłosu robiłem jakieś dokumenty, dzięki czemu przestano o mnie mówić i na mnie uważać. I po jakimś roku okazało się, że nie ma już na mnie zapisu w wydziale radia i telewizji KC. Zgłosiłem wtedy banalny projekt – magazyn milicyjny, przegląd wydarzeń miesiąca. Dwie-trzy interesujące sprawy. Już prawie to robiłem, aż kompletnym przypadkiem spotkałem w telewizji Bogusia Wołoszańskiego.
On był wówczas korespondentem w Londynie, tak?
Wtedy jeszcze tak. Pyta, co u mnie, podobno mnie wyrzucili, a ja na to, że nie jest tak źle, chyba będę robił magazyn o działaniach milicji. A on na to do mnie: „Stary! W Anglii absolutnym hitem jest program o niewykrytych zbrodniach, »Godzina pytań« się nazywa. Zrób to w Polsce, wszyscy będą oglądać”. Mnie się ten pomysł strasznie spodobał, ale to właśnie wtedy od komendanta głównego usłyszałem, że chcę ośmieszać milicję.
Jak go przekonałeś?
Pomógł mi Janek Płócienniczak, który jako milicjant był stałym gościem u mnie w programie „Stan krytyczny”. Miał tubalny głos, a do tego… Niech mi Janek, który już od sześciu lat nie żyje, wybaczy to stwierdzenie, ale miał twarz prawie przestępcy. Słowem: idealny prowadzący programu kryminalnego.
Miał tak silne wpływy, żeby przekonać komendanta głównego?
Nie. Ale miał paru kumpli w wydziale prasowym u Kiszczaka. To byli młodzi oficerowie, bardzo się do mego pomysłu zapalili i przekonali do niego samego Kiszczaka. Ruszyliśmy w październiku 1986 r., już w drugim i trzecim odcinku mieliśmy 15-16 mln widzów! To przerosło wszelkie oczekiwania! Zresztą bardziej niż oglądalność szokowała skuteczność. Program trwał godzinę, zdarzało się, że w jego trakcie zatrzymano dwóch-trzech morderców. Jeszcze w czasie emisji! Jednego w Poznaniu zatrzymali w momencie, gdy oglądał siebie w „997”.
Pamiętasz pierwszą zrekonstruowaną zbrodnię?
Zabójstwo pielęgniarki w Warszawie. Ostatni raz widziano ją na Krakowskiej w barze Antałek. Morderca, który oglądał program, przefarbował włosy i poszedł do tego Antałka, żeby sprawdzić, czy go rozpoznają. I rozpoznali, a konkretnie bufetowa.
Milicja oglądała przed emisją wszystkie wasze programy?
Mało powiedziane. Kolaudacja nie odbywała się na Woronicza, tylko u komendanta głównego. Każdą kasetę oglądało grono dyrektorów, do 1989 r. telewizja praktycznie w nic się nie wtrącała. Najważniejsze było, żeby milicja zaakceptowała, a z tym bywało różnie. Zresztą praktycznie nigdy nie chodziło o tajemnicę śledztwa, wtedy nikt o to nie dbał. Dzisiaj aż mnie ciarki przechodzą, jaką zupę myśmy wtedy wylewali.
Do czego się więc przyczepiano?
Pan generał potrafił wyłapać, że linka psa tropiącego jest nieregulaminowa, powinna mieć 11 m, a ma cztery. Albo mówił: „Towarzyszu redaktorze, czy wy chcecie ośmieszać milicję w oczach społeczeństwa? Funkcjonariusz wybiega z radiowozu i ma niezapięty mundur!”. Albo że milicjant, przesłuchując podejrzanego, nie zdjął czapki, znaczy się nie ma szacunku do obywatela. Właśnie wokół takich spraw te kolaudacje się kręciły, ale w sumie pracowało się dosyć łatwo, bo hasło „997” otwierało wszystkie drzwi. Gdziekolwiek zajechaliśmy, witano nas jak na weselu. W przeciwieństwie do późniejszych lat, kiedy „997” już się kojarzyło źle.
Z milicją i PRL?
Nawet nie o to mi chodzi. Raczej o to, że jak dziś potrzebuję wynająć do zdjęć willę czy kawiarnię, to ludzie mówią: „Panie, niechętnie, »997« to się będzie źle kojarzyło”. W latach 80. takich problemów nie było, wszyscy chcieli pomagać.
Dlaczego zdjęto cię z telewizji publicznej?
Już mówiłem, że nie lubię kombatanctwa. Powiem tylko tyle: jak w 1982 r. zaczynałem pracę w telewizji, byli komisarze wojskowi. W 2005 r. pojawili się komisarze polityczni. Ich zadaniem było upchnąć jak najwięcej swoich kolesi, a ponieważ czas antenowy ma tylko 24 godziny, coś trzeba było zdjąć. Ponieważ nie można pójść na rympał i zdjąć Fajbusiewicza, który ma świetną oglądalność, stosowano metodę przesuwania programu na gorszy czas antenowy. Stary telewizyjny sposób, ideałem jest wsadzenie produkcji w środek nocy tuż po czymś, co ma bardzo niską oglądalność. W ten sposób można położyć każdy program.
Dzisiaj robisz programy dla stacji komercyjnej.
I nie mam takiej widowni jak kiedyś. Ale za to mam szacunek i partnerstwo.
Wywiad ukazał się w numerze 21 /2014 tygodnika "Wprost".
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay