Artur Troncik z Siemianowic Śląskich, ps. Saper, jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych poszukiwaczy skarbów w Polsce. Mimo to niechętnie daje się namówić na rozmowę. Jak już mówi, to o sytuacji poszukiwaczy, archeologach, metodach poszukiwań i obowiązującym w związku z nimi prawie, ale najmniej o swoich dokonaniach. Mimo że naprawdę jest o czym opowiadać. Znaleziony przy jego udziale XIII-wieczny skarb księżniczki, czyli biżuteria odkryta w czasie wykopalisk w województwie lubelskim, ma wartość mniej więcej dwóch milionów euro. Zdaniem specjalistów, słynny już Skarb z Czermna może być dowodem na odnalezienie stolicy legendarnych Grodów Czerwieńskich.
Tymczasem konflikt między poszukiwaczami „na licencji” a tymi bez niej ciągle się zaostrza. Specjaliści zarzucają laikom, że ich działanie przynosi więcej szkód niż korzyści. Że szukając tylko trofeów, niszczą stanowiska archeologiczne, ślady w ziemi, których nie da się odtworzyć i odratować. Poszukiwacze odcinają się archeologom, że ci robią to samo. Bo archeologia, zwłaszcza ta inwestycyjna – pod drogi i zabudowy, robi wszystko jak najszybciej i jak najtaniej. Troncik szuka skarbów od lat. Sam śmieje się, że niemal od zawsze, bo już w piaskownicy bawił się w odkrywcę i wiedział, że tym właśnie będzie się zajmował. Nie zdecydował się jednak na studia w tym kierunku. – Nie ma takiej opcji. Za bardzo się z archeologami spieram – śmieje się. Mimo to regularnie z nimi współpracuje. Często jest wynajmowany „na zlecenie”, do konkretnego skarbu, który ma odnaleźć. W tym roku nawet obchodził taki swój mały jubileusz stu wspólnych wypraw.
NEGOCJACJE Z TERRORYSTAMI
Prowadzi własną firmę. Szuka nie tylko w ziemi, ale również zdobywa to, co już z niej wydobyto na nielegalnym rynku. Czasem stara się przekonywać „znalazców”, żeby oddali zabytki. Czasem odkupuje je za własne pieniądze. Czasem szuka sponsorów. – W ten sposób udało mi się przekazać do muzeów już blisko dwa tysiące zabytków – wylicza. Spora część środowiska – i poszukiwaczy, i archeologów – jest takim działaniom zdecydowanie przeciwna. – Twierdzą, że nie negocjuje się z terrorystami. Ja z kolei chcę pokazać, jak cenne zabytki uciekają nauce z rąk. Zdaję sobie sprawę, że działam kontrowersyjnie, ale ważniejsze jest dla mnie to, żeby cenne i niezwykle ważne historycznie eksponaty znalazły się w muzeum, niż sposób, w jaki je do tego muzeum sprowadzę – mówi. Kilka lat temu miał przez to nawet kłopoty z prawem. – Przekazałem Muzeum Górnośląskiemu w Bytomiu zbiór ponad 250 eksponatów odzyskanych z nielegalnego obrotu. A dyrektor muzeum w ramach „wdzięczności” zgłosił zdarzenie na policję – wspomina. On się jednak nie zraził i – mimo ciągłych sprzeciwów – ratowaniem zabytków z nielegalnych rąk zajmuje się dalej.
Z zawodu jest kucharzem, ale na koncie ma więcej wypraw niż niejeden archeolog z dyplomem. – Mnóstwo eskapad w Polsce, kilkakrotnie Macedonia… Sam już nie pamiętam, ile dokładnie razy i gdzie już byłem, a gdzie jeszcze nie. Obiecywałem sobie, że będę to jakoś notował, ale ciągle brakuje czasu – wyjaśnia.
29-letni Michał Młotek pracuje w urzędzie w Iławie. A po godzinach zajmuje się szukaniem skarbów i prowadzeniem bloga Fabryka historii. W zasadzie można by odwrócić kolejność i powiedzieć, że po godzinach pracuje, bo wertowanie źródeł historycznych i wypady terenowe są dla niego na pierwszym planie. Inaczej niż Troncik, potrafi policzyć swoje wyprawy z niemal aptekarską dokładnością. – Jedna na tydzień, bo praktycznie każdy weekend, czyli około 60 w roku, razy 11 lat… To w sumie przeszło 600 – szybko liczy w pamięci.
Sam połknął archeologicznego bakcyla w dzieciństwie, dzięki „Sensacjom XX wieku” Bogusława Wołoszańskiego i powieściom Hansa Hellmuta Kirsta. – Potem wujek z Anglii przywiózł mi wykrywacz metali. I wszystko się zaczęło – opowiada. Dodaje ze śmiechem, że bliżej mu do Pana Samochodzika niż do Jonesa. – I ze względu na możliwości, jakie mam, i na teren, który przeszukuję. Niemal ten sam, po którym poruszał się bohater kultowych książek Zbigniewa Nienackiego – mówi. Michał nie wychodzi w teren bez gruntownego przygotowania. Czyta, szpera, wertuje źródła. Zaczął publikować, nawiązał współpracę z muzeum archeologicznym w Iławie i zespołem archeologów z Warmińsko-Mazurskiego. Dwa lata temu założył Iławską Grupę Poszukiwawczą, do której należy kilku poszukiwaczy skarbów z okolicy.
IDEALIŚCI I SZABROWNICY
Gdyby wszyscy w Polsce działali jak Młotek czy „Saper”, wielu archeologów nie zwalczałoby zapewne poszukiwaczy skarbów. Problem w tym, że to środowisko jest bardzo niejednorodne. – Tak naprawdę poza wspólnym szyldem „poszukiwacze skarbów” tych ludzi niewiele łączy. Wystrzegałbym się tu nawet używania określenia „środowisko” – mówi Troncik.
Wielu z nich wie, co robi, i wie, jak to robić. Kiedy znajdują zabytek, zawiadamiają ekipę archeologów i pozwalają jej działać. Ale są też tacy, którzy wchodzą na stanowiska archeologiczne i zwyczajnie je dewastują. Czasem celowo, czasem przez niewiedzę. Bo nastawiają się na szukanie jedynie np. militariów: hełmów, bagnetów, fragmentów pancernych pojazdów, które potem latami składają we własnych garażach. Poza tym nic ich nie interesuje. Są wreszcie tacy, którzy wychodzą w teren tylko po to, żeby zdobyć łupy, które potem mogą sprzedać na nielegalnym rynku. – Ale równie dobrze można powiedzieć, że wśród archeologów też jest taki margines – mówi Troncik. Ten argument poszukiwacza szybko jednak zbija Łukasz Szczepański, archeolog z muzeum w Ostródzie. – Może moje doświadczenie zawodowe nie jest bardzo duże, ale nigdy się z taką sytuacją, żeby archeolog coś z wykopu wyniósł, nie spotkałem – mówi stanowczo. Teoretycznie poszukiwaczy skarbów ograniczają przepisy.
Teoretycznie, żeby skarbów szukać legalnie, trzeba zwrócić się o pozwolenie do wojewódzkiego konserwatora zabytków. Problem w tym, że decyzja o wydaniu takiego pozwolenia jest uznaniowa: jeden dostanie, inny nie. Efekt? W jednym rejonie Polski legalnym poszukiwaczem skarbów może być każdy, w innym niemal wszyscy dostają urzędową odmowę. To nie zniechęca poszukiwaczy do eskapad, ale odstrasza od zgłaszania znalezisk u konserwatora czy w muzeum. W dodatku taki odkrywca nie może liczyć na gratyfikację finansową. Znaleziony w ziemi zabytek automatycznie jest własnością Skarbu Państwa, który raczej nie wypłaca amatorom nagród. – Niektórych poszukiwaczy to zniechęca i w przyszłości wolą takie znaleziska upłynniać na czarnym rynku – mówi „Saper”. I opowiada historię spod Olsztyna: poszukiwaczowi, który pomógł archeologom odnaleźć garnek złota, obiecano nagrodę. A później przyszła informacja, że resort kultury nie będzie współpracował ze złodziejami.
– Poszukiwaczy przybywa i będzie przybywać. I chociażby dlatego nie można ich obecności ignorować. Tak jest na całym świecie. I na całym świecie udało się jakoś sytuację i po ludzku, i prawnie unormować. W Polsce też się to uda – ocenia Szczepański. Troncik podkreśla, że pierwsze pozytywne przykłady współpracy między środowiskiem „amatorów” i „profesjonalistów” już są. – Nierzadko zresztą to sami archeolodzy proszą nas o pomoc – opowiada „Saper”. Później jednak często sukces idzie wyłącznie na konto profesjonalistów. Zdaniem Troncika wielu, zwłaszcza mniej doświadczonych poszukiwaczy to pomijanie ich w sukcesach zniechęca bardziej niż brak korzyści materialnych. On akurat miał szczęście. Dwójka uniwersyteckich archeologów, prof. Andrzej Kokowski i Marcin Piotrowski, z którymi odkrył skarb z Czermna, nie zapomniała o jego udziale w badaniach. To odkrycie przyniosło poszukiwaczowi nie tylko spory rozgłos, ale i nagrodę miesięcznika „National Geographic Traveler”, w kategorii Naukowe odkrycie roku. I zamieniło „Sapera” ze „złodzieja” w szanowanego odkrywcę.
Artykuł ukazał się w numerze 31 /2014 tygodnika "Wprost".
Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay