– Nie mam tak przerąbane jak pan Sadlik, bo nie straciłem żony ani mnie nie ściga windykacja, ale ledwo wiążę koniec z końcem – mówi pan Paweł, 54-letni przedsiębiorca spod Poznania. Po starym kursie franka zdołał zapłacić tylko dwie raty, później szwajcarska waluta wystrzeliła w kosmos. Na początku płacił 3,6 tys. zł miesięcznie, dzisiaj o 2 tys. zł więcej. – Nie stać mnie na sądzenie się z bankiem w pojedynkę, więc zbieram innych poszkodowanych przez PKO BP i będziemy składać zbiorowy pozew – mówi biznesmen.
Protestują nie tylko nabici we franki, ale również ci, którzy wzięli kredyt w złotych. Bankowcy odpowiadają, że każdy konsument jest w końcu dorosłą osobą, powinien zdawać sobie sprawę z ryzyka i ponosi pełną odpowiedzialność za podpis złożony na umowie. Dla banku kredyt to zwykły produkt, na którym trzeba zarobić. Dobrze zareklamowany, opakowany w ładne pudełko jest wpychany klientowi często bez dodatkowych uwag o ryzyku i zagrożeniach. Te są spisane małym drukiem albo zaszyfrowane w umowie tak, że aby je zrozumieć, potrzebny byłby doktorat z prawa i ekonomii.
Bankowa bajera
Leszek Ropel jest właścicielem jednej z sopockich restauracji. Kilka lat temu zaufał doradcy Getin Banku, który obiecał, że odkładając miesięcznie kilkaset złotych, po 15 latach zagwarantuje sobie sowitą emeryturę. Z tym że nie oferowano mu zwykłego funduszu emerytalnego, ale polisolokatę, która dzięki temu, że była ukrytym ubezpieczeniem, miała produkować nieopodatkowane zyski. Ropel jednak zysków nigdy nie zobaczył. – Wpłaciłem 16 tys. zł wkładu początkowego i przez rok regularnie odkładałem prawie 500 zł miesięcznie. Kiedy przeczytałem, że ta polisa to jeden wielki przekręt, chciałem wycofać swoje 21 tys. zł, które już zgromadziłem – mówi. Ale zamiast tysięcy bank mu wypłacił śmieszne 900 zł. Okazało się, że z wkładu własnego traci się na dzień dobry 25 proc. środków na koszty bankowe. Jeżeli pieniądze chcemy wyciągnąć już po pierwszym roku „oszczędzania”, stracimy dużą część z odłożonej kwoty. Ropel pół roku temu zgłosił sprawę prokuraturze w Sopocie. Przed kilkoma dniami dowiedział się, że została umorzona. Czeka na pismo z uzasadnieniem, bo prokuratura telefonicznie nie chciała udzielać wyjaśnień. W te wakacje Ropel zamierza zorganizować pikietę przed sopockim oddziałem Getinu. Jak mówi, bank oferował jego polisolokatę tysiącom innych osób, które tak jak on utopiły w niej oszczędności życia. W październiku pod siedzibą Raiffeisen Banku w Krakowie pikietował też Sadlik.
– W przypadku wieloletnich produktów inwestycyjnych zysk zazwyczaj pojawia się dopiero w dłuższym okresie. Wysokość środków zaraz po rozpoczęciu inwestycji, czy nawet w ciągu kilku pierwszych lat, nie jest wymiernym wskaźnikiem potencjalnego wyniku, jaki można osiągnąć po pełnym okresie jej trwania. Klient jest informowany, że wycofanie środków z części inwestycyjnej przed końcem okresu umownego wiąże się z poniesieniem kosztów – mówi Wojciech Sury, rzecznik prasowy Getin Banku.
Ale polisolokata to niejedyne zmartwienie klientów Getinu. Skarżyli się też na pakiety inwestycyjne Pareto z umową skonstruowaną tak, żeby przypadkiem nikt jej nie zrozumiał, albo aneks do umowy kredytowej o pieszczotliwej nazwie Mini Procent. Miał pomóc kredytobiorcom, którzy nie są w stanie płynnie wpłacać kolejnych rat. Tyle że za tę pomoc Getin kazał sobie płacić sporą prowizję. Bank zalała fala skarg i zażaleń. Oczywiście część winy spada na naiwność i chciwość samych oburzonych, którzy nie czytają dokładnie umów, ale kto z nich mógł się wtedy spodziewać, że pracownicy banku – instytucji zaufania publicznego – zachowają się tak niemoralnie i narażą własnych klientów na potężne straty?
– Pracownicy oddziałów Getinu byli szkoleni i przygotowywani do roli jednorazowych sprzedawców, którzy mają umieć perfekcyjnie wcisnąć klientowi kit, by generować obroty dla banku. Przez lata to się udawało: kit wciskali sprawnie, wkurzonym ludziom mówili beztrosko: „Trzeba było czytać, co się podpisuje”, kasa płynęła do banku szerokim strumieniem. Czasem mieli ułańską fantazję, a wtedy mówili „Owszem, napisaliśmy nieprecyzyjną umowę, i co nam zrobisz?” – pisze na swoim blogu dziennikarz ekonomiczny Maciej Samcik.
Z takimi nadużyciami od kilku lat walczy wrocławski adwokat Tomasz Repucho. Pierwsza jego wygrana to sprawa Marcina Konopki z Wrocławia, któremu bank udzielił na niejasnych warunkach kredytu hipotecznego w złotych. – Bank zmieniał oprocentowanie tego kredytu na podstawie wybranych parametrów finansowych. To taki zamknięty katalog różnych wskaźników ekonomicznych, który nie jest udostępniany klientowi. Niektóre z nich w trakcie umowy malały, inne rosły i nawet bankowcy nie potrafili powiedzieć, które biorą pod uwagę przy zmianie oprocentowania – tłumaczy mecenas. To jedna z tak zwanych klauzul niedozwolonych, które działają na niekorzyść klienta, a często są ukrywane w umowach. – Wystarczyły nam dwa spotkania w sądzie, żeby wygrać – mówi prawnik. Dzisiaj prowadzi pięć podobnych spraw przeciw BRE Bankowi i jedną przeciw bankowi Santander. Wraz z Marcinem Konopką założył także blog, gdzie udziela darmowych porad prawnych osobom poszkodowanym przez banki. Na stronie znajduje się również cała lista klauzul niedozwolonych i nazwy banków, nadużywających w ten sposób swojej pozycji.
Przemilczane ryzyko
– Jestem wkurzona. Gdyby wtedy mój doradca chociaż powiedział słowo, że frank może o tyle wzrosnąć, nigdy bym się w to nie pakowała – mówi 40-letnia warszawianka. Kredyt we frankach wzięła wraz z mężem w 2006 r. Obydwoje pracowali w mediach, przyzwoicie zarabiali. Dzień po podpisaniu umowy urodziło im się dziecko. Dzisiaj po siedmiu latach spłacania muszą bankowi oddać jeszcze dwa razy tyle, ile warte jest ich mieszkanie, pod które brali kredyt.
– Zostałem oszukany. Pani, która doradzała mi przy kredycie, zapewniała, że w ciągu 30 lat trwania kredytu w razie problemów stracę najwyżej nieruchomość i to, co do tej pory wpłaciłem. Powiedziała, że warunki nie podlegają negocjacji, a umowa, którą mi podsunęła, jest wzorcowa. „Takie kredyty bierze teraz każdy, więc nie ma się nawet co zastanawiać” – mówiła – relacjonuje rozmowy z doradcą bankowym Sadlik. Pani, która go namówiła do zaciągnięcia kredytu, jest dzisiaj najbardziej poszukiwaną osobą w Polsce, bo sąd zobowiązał krakowskiego tłumacza do odnalezienia ówczesnej pracownicy Raiffeisen Banku w terminie 30 dni. Sadlik kredyt wziął w 2006 r. Bardzo dobrze zarabiał, a pieniędzy potrzebował na nowe biuro tłumaczeniowe. – Zaczął się kryzys, straciłem klientów, a rata mojego kredytu wzrosła prawie dwukrotnie. Próbowałem renegocjować kredyt, ale bank za każdym razem odsyłał mnie z kwitkiem – żali się tłumacz. Czy znalazłby się w podobnej sytuacji, biorąc kredyt w złotych? – Pewnie tak – odpowiada.
– To są ludzkie dramaty, ale jak ktoś jest dorosły, to bierze takie sprawy na poważnie. Osoby, które zaciągały tego typu kredyty, były świadome ryzyka – mówi Łukasz Dajnowicz z Komisji Nadzoru Finansowego. W 2006 r. Komisja Nadzoru Bankowego dała rekomendację, aby banki w pierwszej kolejności oferowały kredyty w złotych. Kredyty w obcej walucie można było oferować tylko wtedy, kiedy klient podpisał oświadczenie, że jest świadomy ryzyka. – Proszę sobie wyobrazić sytuację, że kredytobiorcy we frankach nagle dostają taryfę ulgową i mogą płacić niższe raty. Co mają na to powiedzieć klienci, którzy zaciągnęli kredyt w złotych? – pyta Dajnowicz. – Gdyby bankowiec narysował klientowi jakąkolwiek pesymistyczną prognozę, że kurs franka grubo wzrośnie, to nikt by tak chętnie tego kredytu nie brał, ale wtedy rzadko który bank w ogóle o tym informował – mówi radca prawny Monika Śmigielska. Szykuje właśnie pozew zbiorowy przeciwko kilku bankom, które udzielały kredytów we frankach. – Jak na razie zgłosiło się do nas 100 osób. Najwięcej takich, które wzięły kredyt z Getin Noble Banku i Banku Millennium. Chcemy zgromadzić jak najwięcej poszkodowanych, żeby koszt procesu rozłożył się na wiele osób, bo opłata od pozwu wynosi nawet 100 tys. zł. Szykuje się długi proces, najpewniej we wszystkich instancjach – mówi Śmigielska.
– To bank jest tutaj profesjonalistą. Kiedy przygotowywał umowy po niższym kursie franka, już wiedział, że są one dla niego opłacalne. Skoro teraz kurs wzrósł prawie dwukrotnie, bankowcy zgarniają jeszcze większe zyski kosztem klienta wprowadzonego w błąd. Banki już zarobiły swoje na frankowiczach, więc niech dadzą im spokój. Nic dziwnego, że dzisiaj można przeczytać, że mimo kryzysu banki w 2012 r. po raz kolejny zanotowały rekordowe zyski – dodaje.
Oswobodzić niewolników
– Jeżeli ma się doradców bankowych, którzy są fachowcami, myślą o panu, troszczą się, dzwonią, proponują spotkania, przedstawiają prospekty, to człowiek darzy ich przecież zaufaniem, wierzy, że wiedzą, o czym mówią. Umowa została podpisana w miłej atmosferze przy kawie. Nikt wtedy nie przedstawił mi żadnego czarnego scenariusza, nie powiedział: „Panie Pawle, istnieje ryzyko, że kurs może drastycznie wzrosnąć i będzie pan miał kłopoty” – mówi przedsiębiorca spod Poznania. Ma firmę z branży budowlanej, która kwitła, gdy brał kredyt we frankach. Postanowił wziąć kredyt, żeby wybudować dom. – Mieszkam w nim już od kilku lat. Nie wyobrażam sobie, że ogłaszam bankructwo – mówi. – Istnieje takie pojęcie prawne jak nadzwyczajna zmiana stosunków, która umożliwia zmianę zawartej już umowy, jeśli jedna ze stron odnosi nieuzasadnione straty, a druga rekordowe zyski. Klauzula umożliwia zrównanie pozycji obu stron, bo żadna z nich nie mogła w czasie podpisania umowy przewidzieć, że nadejdą tak nieoczekiwane okoliczności – mecenas Śmigielska tłumaczy, jak będzie bronić niewolników franka w sądzie. Skrzydeł dodają jej informacje z Norwegii czy Hiszpanii, gdzie sądy uznały kredyty w obcej walucie za spekulację i albo je anulowały, albo przewalutowały.
– Kredyty we frankach są jednymi z najlepiej spłacanych kredytów w Polsce, a ci, którzy je wzięli, jednymi z najbardziej zadowolonych. Na 100 osób, które zaciągnęło taki kredyt, zaledwie dwie mają kłopot ze spłatą. Kiedy kurs franka był na niskim poziomie, nie było słychać o niezadowolonych. Nikt nie protestował. Dziś kurs jest taki, za jakiś czas będzie inny – mówi dr Przemysław Barbrich ze Związku Banków Polskich. Jednak zdaniem prof. Witolda Modzelewskiego, szefa Instytutu Studiów Podatkowych i byłego wiceministra finansów, to, co robiły banki, to klasyczny zakład bukmacherski. – One żadnego kredytu we frankach szwajcarskich nie udzielały. Dawały tak naprawdę w złotych, ale zobowiązywały do spłaty po nieznanym w przyszłości kursie. W ofertach i reklamach powszechnie przedstawiały to jako najlepszą i najbezpieczniejszą formę kredytu, wprowadzając klientów w błąd. Zarabiały na tym ogromne pieniądze. Bank to nie jest kasyno, lecz instytucja objęta nadzorem publicznym. Kredyt to umowa prawna, która zakłada, że spłacam to, co pożyczyłem. Tymczasem banki w Polsce i Europie uprawiały zwyczajną spekulację – tłumaczy profesor.
Sadlik i Ropel wierzą, że odzyskają swoje pieniądze. Kibicują im mecenas Śmigielska i Repucho, jak również tysiące osób w Polsce, które dały się nabrać na bankowe sztuczki. Jeśli Sadlik wygra, na wojnę z bankami może wyruszyć kilkaset tysięcy zadłużonych. Na razie sąd nie wyznaczył terminu następnej rozprawy.Artykuł pochodzi z numeru 4/2014 tygodnika "Wprost".
Najnowszy "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania: www.ewydanie.wprost.pl.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay