(Tekst pochodzi z nr 21/2014)
Gdy przeczytałeś te wszystkie książki o Himalajach, to wiedziałeś, że trup ściele się tam gęsto jak w dobrym kryminale. Jechać do Karakorum, to tak jakby na własne życzenie szukać guza.
Jak tylko usłyszałem tę historię, to mnie ruszyło. Czułem, że znalazłem swój temat. I nie chodziło wcale o tragedię Maćka Berbeki i Tomka Kowalskiego, którzy zginęli rok temu pod Broad Peak. Bo że ludzie się w górach zabijają, to norma. Niezwykłe było to, że brat Maćka Jacek zorganizował wyprawę, by szukać w górach zaginionego brata. Wyobraziłem ich sobie, jak łażą po tych górach w poszukiwaniu dwóch zamarzniętych ciał. Co za historia? Nikt czegoś takiego nie robił. To szaleństwo i kompletne wariactwo. Z ośmiu tysięcy metrów nieboszczyka znieść się nie da. To jest niewykonalne. Na co on się porywa? Oni się tam pozabijają. Tym lepiej dla mnie – pomyślałem.
Trudno się było wkręcić na taką wyprawę?
Zdobyłem numer do Jacka i od razu do niego zadzwoniłem. Posłał mnie w trzy litery. Tak mówią w Rosji, bo tam to brzydkie słowo ma trzy litery. Uprosiłem go tylko, by dał mi swój adres mailowy. Kiepski w gadaniu jestem – powiedziałem mu – ale wszystko panu napiszę w liście. Dał mi e-mail, więc napisałem mu wzruszający list i kilka słów o sobie. Następnego dnia, gdy już myślałem, że nic z tego nie będzie, oddzwonił. Mam cię – pomyślałem sobie. Przez 40 minut z nim gadałem i poniosło mnie. Obiecałem mu, że oprócz tego, że zapłacę za siebie, dorzucę się jeszcze do wspólnej kasy na wyprawę.
To jakieś 50 tys. zł. Miałeś tyle pieniędzy?
W życiu. Skąd miałem mieć? Myślisz, że ja takie pieniądze w kieszeni noszę? Ale pomyślałem, że jak się zgodzą mnie zabrać, to jakoś je zdobędę.
Dlaczego on się w ogóle zgodził? Mógł powiedzieć – spadaj na drzewo, jesteś nam niepotrzebny.
I do końca tak mi powtarzał. Nie wierzyłem, jak tak gadał. Literatura himalajska jest ogromna. Każdy, kto zdobył jakiś szczyt i przeżył, coś tam napisał. Ale oni wszyscy piszą sami dla siebie. Mnie się te książki ludzi gór nie podobały, bo są nieszczere. Jacek chciał mieć kronikarza, który to wszystko opisze. I to mu obiecałem.
Polubiliście się?
Że jestem tam piątym kołem u wozu, a nawet kijem w szprychach, dawali mi odczuć od samego początku. Nie lubiliśmy się z Jackiem i dość szczerze o tym mówiliśmy. W górach dowiedzieli się, że udzieliłem wywiadu „Tygodnikowi Powszechnemu”. Ktoś przez telefon powiedział Jackowi Berbece, że nazwałem go facetem z piekła rodem. W tym było mnóstwo szacunku, bo chciałem powiedzieć, że on sobie ze wszystkim poradzi. Bardzo mu się to nie spodobało. Jezu, jak on mnie za to flekował. Mówił, że jego matka o mało nie dostała zawału. I przestali się do mnie odzywać. Bałem się, że nie uda mi się tej książki w ogóle napisać.
Na szczęście powstała. Dzięki niej dowiedziałem się, o co w tym himalajskim szaleństwie chodzi. Żeby zbliżyć się jak najbliżej śmierci i zdążyć wrócić na drugą stronę.
To przypomina trochę zabawę, w którą bawiliśmy się w liceum. Kto stanie najbliżej tramwaju przejeżdżającego obok. Z tej zabawy większość wyrasta, ale nie oni. Profesor Jacek Hołówka mówi mi, że himalaiści to współcześni gladiatorzy. Tylko nie okładają się mieczami, ale wspólnie idą w góry. Tam któryś z nich musi zginąć. Największe szanse mają na to giermkowie, którzy im towarzyszą. Wykorzystuje się ich do najgorszych robót i oni są najbardziej narażeni na śmierć.
Gladiatorzy walczyli na śmierć, żeby być ludźmi wolnymi. A oni o co walczą?
Oni są uzależnieni. Też chcą być wolni, bo oni się czują wolni tylko w górach. To ich miejsce wolności. Czują się silni i potężni. Lodowi wojownicy – tak ich nazywają. A na ulicy w Tychach czy Krakowie lodowy wojownik w ogóle się z tłumu nie wyróżnia. Wygląda jak pierdoła i to z problemami emocjonalnymi. Oni co jakiś czas mówią najbliższym, że muszą się oddalić od prawdziwego życia, i wieją w góry. To gówno prawda, ich prawdziwe życie jest właśnie w górach.
Opisujesz, jak jeden z nich tuż po urodzeniu dziecka mówi żonie, że już dłużej nie wytrzyma i musi iść w góry. Zostawia ją samą z małym dzieckiem, a sam leci wspinać się w Himalaje.
Tak opowiadała mi żona Maćka Berbeki, tego chłopaka, który zginął pod Broad Peak. Dla mnie to jest nie do pojęcia, ale ona to akceptowała. To jest bezgraniczna miłość do tych facetów. Ich żony gotowe są zgodzić się na wszystko. Są tak dumne z ich osiągnięć, jakby to one odnosiły te sukcesy. Mąż żadnej koleżanki nie wspiął się przecież na osiem tysięcy metrów.
Tylko że szybko zostają wdowami. Rzadko ktoś w tym sporcie dotrwa do emerytury.
Rachunek prawdopodobieństwa na to wskazuje. Najwięcej ginie młodych, którym brak doświadczenia, i starych, których gubi rutyna. Jedni i drudzy świetnie wiedzą, że w górach mogą w każdej chwili zginąć. Ale mają poczucie nieśmiertelności. Myślą – zginą wszyscy, ale przecież nie ja. Mają gigantyczną wiarę w swoją mądrość. Każdy, który żyje, myśli, że przechytrzył śmierć. Że ją wydymał.
Wielu musiało przecież patrzeć śmierci w oczy. Opowiadali ci o tym?
O śmierci niechętnie opowiadają. Gdy ich o to pytałem, odpowiadali: takie są góry.
Dość banalnie.
Wielkich filozofów tam nie ma.
Wydawało mi się, że jak ktoś mierzy się z absolutem i wygraża Bogu pięściami, to powinien wiedzieć, dlaczego to robi.
Szukałem odpowiedzi w tych himalajskich książkach. Autorzy pisali: żeby poczuć się malutkim, żeby poczuć się wolnym, żeby się oddalić od spraw doczesnych, żeby wejść w kontakt z absolutem w najpiękniejszym miejscu na świecie, być stwórcy najbliżej, jak to tylko możliwe. Nie wierzę w to. Mnie na to nie nabiorą. Dla mnie himalaizm to historia ucieczkowa. Oni uciekają ze swojej doczesności.
Nie ma w tym nic złego. Jeśli chcą narażać własne życie dla przyjemności, to proszę bardzo.
Też tak uważam. Każdy ma prawo popełnić samobójstwo. Jestem zwolennikiem eutanazji. A wspinaczka to rodzaj takiego samobójstwa. Ludzie uwielbiają oglądać takie krwawe kawałki. Najlepiej na żywo. Tragedia na Broad Peak odbywała się na żywo. Gdy Maciek Berbeka i Tomasz Kowalski walczyli jeszcze o życie, w studiach telewizyjnych eksperci dyskutowali, jak długo w tak trudnych warunkach człowiek może żyć. I w procentach szacowali ich szanse na przeżycie.
Trochę to okrutne.
Taki jest teraz świat. Jest taki facet, który łapie krokodyle. Po co on to robi? Mówi, że jest przyrodnikiem, ale to pic na drążku. On jest showmanem. Robi to, by o nim mówiono.
Oni też są showmanami?
No pewnie. Tuż przed atakiem na szczyt Broad Peak do obozu szturmowego zadzwonił ich kolega z niższego obozu i zażądał: „Łączcie się ze mną tak często, jak to możliwe, bo będziemy mieć wejścia na żywo w telewizji w Polsce”.
Myślałem, że jest w tym więcej romantyzmu i szlachetnego współzawodnictwa.
Myślisz, że ci faceci idą na ten szczyt przynieść nam jakąś dobrą nowinę?
Idą zmierzyć się z sobą. Tak kiedyś czytałem.
Cel jest inny. Oni każdym zdobytym szczytem zwiększają swoją wartość rynkową. Kiedyś zapytałem Adama Bieleckiego, co wniósł na szczyt. Zaczął mi wyliczać: dwa batony energetyczne, butelkę picia, flagę polską i flagę sponsora. Wtedy się dowiedziałem, że jak ją zatknie na szczycie, to dostanie pieniądze na życie i następną wyprawę. Wspinanie to ich sposób na życie i praca.
Sponsorzy płacą gladiatorom za ich walkę?
A jak? Spójrz na ich kurtki. Są oblepione logo sponsorów, jakby byli rajdowcami. Wszystko jest dokładnie zapisane w kontraktach: gdzie ma być logo sponsora, jakiej wielkości i z której strony kurtki. Nie mogą się zobowiązać, że zdobędą szczyt, bo większość wypraw jednak się nie udaje. Ale obiecują, że będą nosić firmowe kurtki, nie zapomną o sponsorze w trakcie relacji na żywo i będą chodzić w czapeczce z logo, gdy będą fotografowani.
I z tego da się wyżyć po powrocie?
Ich życie polega na organizowaniu kolejnych wypraw. Zrobił się rynek na wspinaczki wysokogórskie. Cepry też chcą się wspinać. Jak masz dziś ambicję wejść na Mont Blanc, to bierzesz sobie przewodnika. On ci powie, ile to będzie kosztowało, kupi ci sprzęt i wprowadzi za rękę na szczyt. Nie ma takiego fortepianu, którego by się nie dało wnieść na Mont Everest – żartują między sobą. I wielu się z tego przewodnictwa utrzymuje. Maciek Berbeka też był przewodnikiem. Zimą jeździł w Andy, a w lecie w Alpy lub Himalaje.
Jak oni przeczytają, co o nich wszystkich myślisz, to będziesz miał przesrane w środowisku alpinistów.
Nie dla nich pisałem tę książkę. Pojechałem tam, żeby spróbować zrozumieć, co się stało pod Broad Peak. Opisać to, co widziałem i czego się dowiedziałem. Jedyne, czego się boję, to że ta książka sprawi ból rodzicom Tomka Kowalskiego, bo oni ponieśli niewyobrażalną stratę.
Od ciebie się dowiedzą, dlaczego zginął ich syn?
Ktoś to wreszcie musiał powiedzieć. To był cudowny chłopak. Każdy z nas chciałby mieć takiego syna. Tylko że on na tę wyprawę nie powinien jechać, bo był za młody. Zbyt brawurowy, zbyt odważny. Zginął na własną prośbę – tak o nim mówił Krzysztof Wielecki, kierownik wyprawy na Broad Peak. Po prostu stanął zbyt blisko tego przejeżdżającego tramwaju. Umarł z odpiętym rakiem, bo nie mógł sobie z nim poradzić.
Byłeś przy jego odnalezieniu?
Nie. On zamarzł na wysokości 7985 m. Dla mnie to nieosiągalna wysokość. Nie wyobrażasz sobie, jakie to trudne, by się tak wysoko wspiąć.
Nie kusiło cię, by się kiedyś tam wybrać? Zdobyć swój pierwszy ośmiotysięcznik?
Wielicki mi mówił, że takie wejście to nieprawdopodobne emocje w skondensowanej postaci. Spacer po pionowej ścianie, dyndanie na sznurku, gdy pod stopami masz kilometr przestrzeni. Tego, czego oni doświadczają podczas kilku dni wspinaczki, inni nie dostaną przez całe życie. Ale mnie to nie bierze.
Dlaczego?
To są miesiące przygotowań. Potem czekasz, żeby jak najlepiej dobrać się do góry. Tygodniami się aklimatyzujesz. Zakładasz kolejne obozy. I po co to wszystko? By wejść na 30 sekund na szczyt i poczuć się Bogiem. To nie dla mnie. I jeszcze jedno mnie odstrasza od himalaizmu. W górach nie masz żadnej władzy i o niczym nie decydujesz. Bo niewiele od ciebie zależy. Możesz być mistrzem zwinności i sprytu, a i tak zginiesz, choć nie popełniłeś żadnego błędu. Poleci lawina, ktoś na ciebie spuści kamień i już po tobie. Po co kusić los.
Czy oni wiedzą, że dość krytycznie ich wszystkich oceniasz?
Mam prawo do takiej oceny. Ja nie mam klapek na oczach. Przyjrzałem się z bliska i to opisałem. Jak im się to nie spodoba, mogą ze mną dyskutować.
Najnowszy numer "Wprost" będzie dostępny w formie e-wydania w najbliższą niedzielę od godziny 20.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na AppleStore i GooglePlay