Martyna Nowosielska, WPROST: W jednym z wywiadów wspomniałeś, że nie jesteś muzykiem. Czyli właściwie co robisz?
Jacek Sienkiewicz: Dla niektórych pewnie robię muzykę, ale nie jestem muzykiem z wykształcenia. Nie potrafię komponować. W tym sensie nie uważam się za muzyka, ale bardziej za twórcę, który operuje różnymi narzędziami i instrumentami po to, aby umożliwić słuchaczom pewne podróże, transformując swoje różne pomysły, które gromadzą mi się przez lata. Trudno mi się samemu nazywać artystą, ale pewnie jestem artystą. Bardziej traktuje dźwięk tak, jak malarze traktują farbę – tworzę różne pejzaże i struktury bardziej lub mniej harmoniczne oraz przenikające się plamy dźwiękowe.
Czyli w tym, że nie jesteś muzykiem bardziej chodzi o to, że nie masz wykształcenia w tym kierunku?
Tak. I nie komponuję według zasad kompozycji czy to muzyki popularnej, czy to muzyki w ogóle. Od początku do końca wszystko tworzę sam. Wszystkie dźwięki, które znajdują się w moich produkcjach, są stworzone przeze mnie. Nie korzystam z tak zwanych presetów, które posiada część instrumentów, czy też z banków brzmień. Staram się być twórcą samowystarczalnym. W dzisiejszych czasach programy komputerowe pozwalają na korzystanie z gotowych brzmień, ja mam kolekcję instrumentów i na nich tworzę. Często obrabiam te brzmienia w nieskończoność, sampluję i resampluję w kółko te instrumenty tworząc brzmienia i dziwnie struktury. Tak idę do przodu i buduję z tego różne zjawiska dźwiękowe.
To chyba dobrze, bo na koncertach bardzo komercyjnej elektroniki zdarza się przede wszystkim słyszeć gotowe sample i remiksy cudzych utworów.
Mimo, że jestem kojarzony ze sceną techno, ze względu na to, że wydałem najwięcej utworów w tym gatunku przez całe swoje życie, to jednak było to niszowe techno. Nie takie, które kojarzone jest z EDM i wielkimi festiwalami z okropną i dość prostą muzyką. Mnie interesowało zawsze przekazywanie duszy i wielowarstwowość narracji. Od początku zależało mi, aby przez tą wielowarstwowość te utwory tak bardzo się nie starzały, tak jak starzeją się te proste konstrukcje przebojów. Często można posłuchać takiego utworu, ale po kilku przesłuchaniach po prostu się nudzi, bo jest tak prosty. Niejednokrotnie to są kawałki sezonowe.
I wszystkie brzmią tak samo.
Dokładnie. Szybko się o nich zapomina. Przez tą wielowarstwowość i element niedopowiedzenia oraz improwizacji można wracać do starszych moich produkcji i odnajdywać w nich coś nowego. Po każdym przesłuchaniu można odkrywać pewne niuanse, inne warstwy, nowe ścieżki. Na tym mi zależy, żeby ta wypowiedź się nie przedawniała, tylko żyła własnym życiem.
Jak w takim razie wygląda twój proces twórczy, skoro wszystko robisz od zera? Jak to wygląda od procesu koncepcyjnego do końcowego efektu?
Tak naprawdę nie ma takiego ustalonego procesu. To się różnie zdarza. Czasem tworzę od budowy jednego brzmienia, czy też jednego rytmu, bądź pętli rytmicznej i na bazie tego staram się dorobić resztę, a czasem to jest pewna historia, która rodzi mi się w głowie. Nie mam takiego sposobu pracy i czasem zdarza się, że przychodzę do studia i od początku do końca jestem w stanie zrobić jakiś utwór w jedną w noc albo kilka godzin pod wpływem impulsu i chęci wyrzucenia z siebie czegoś. Innym razem utwory powstają tygodniami albo miesiącami – wracam do nich, coś przerabiam, dobudowuję i uzyskuję ostateczną formę po wielu tygodniach, miesiącach, bądź nawet latach. Czasem nieskończone projekty zostawiam zapisane na komputerze, zapominam o nich, a potem do nich wracam i na nowo eksploruję te tematy, które kiedyś zacząłem.
Skąd zatem wiesz, że osiągnąłeś finalną postać utworu bądź albumu i nie trzeba go już dopieszczać?
To jest bardzo trudne (śmiech)! Tak naprawdę w ostatnich kilku latach, dwóch czy trzech, można powiedzieć, że dojrzałem do tego, żeby wiedzieć, kiedy przestać drążyć. Miałem taki moment w swoim życiu, że tak drążyłem, drążyłem, szlifowałem i dorabiałem i była to w pewnym momencie ślepa uliczka – można to było robić bez końca. To było trochę zgubne, bo koniec końców zostawałem z dwudziestoma wersjami jednego tematu, czy też utworu, i nie byłem pewien, która jest najlepsza. Na przestrzeni ostatnich lat ten sposób produkcji przeze mnie trochę się zdefiniował i w tej chwili jestem bardziej za czystą improwizacją. Nawet pozostawieniem czasem utworów niedoskonałych, z jakimiś błędami. Często jest to muzyka improwizowana, rejestrowana w studiu i potem trochę szlifowana. Króluje ten element improwizacji, łapania momentów, w których wytwarza się ciekawa energia w studiu między mną, a całym sprzętem, który się w nim znajduje. Przez sposób w jaki ten sprzęt jest połączony to jakby żyje on własnym życiem, które jest tylko kontrolowane przeze mnie. Ten sposób pracy, dawanie sobie możliwości błędu i swobodnego improwizowania to dla mnie teraz ciekawa droga.
Na ostatnich nagraniach słychać, że więcej eksperymentujesz. Nie było tak od początku. Czy był jakiś artysta, punkt zwrotny, coś co cię do tego zainspirowało?
Szczerze mówiąc zawsze słuchałem takiej muzyki i interesowałem się muzyką eksperymentalną. Tak naprawdę podczas moich pierwszych występów, kiedy miałem 17 czy 18 lat, jako DJ grałem takie ambientowe, psychodeliczne rzeczy. To była połowa lat '90. Często robiłem szkice i sample rzeczy eksperymentalnych, ale nigdy nie odważyłem się bardziej w to pójść. Tak jak mówiłem ostatnio dojrzałem do większego improwizowania. Zmęczyła mnie też scena klubowa, imprezowa i opuściłem dużą niemiecką wytwórnię i agencję bookingową, bo troszeczkę miałem dość tej imprezowej otoczki, skupieniu się tylko na zabawie i na imprezach. Chciałem robić coś głębszego, realizować się w swoich pomysłach. Stąd może ten kierunek improwizowano-eksperymentalno-ambientowo-noisowy. Dzięki współpracy z moimi znajomymi z zagranicy na początku tego roku wyszło kilka płyt – jedną z nich był zapis koncertu w Warszawie z niemieckim twórcą Atomem TM, który jest zasłużonym dla całej sceny producentem muzyki elektronicznej. Później dla jego wytwórni wydałem mini-album "No Matter", a potem nastąpiła kooperacja z niemieckim producentem Maxem Loderbauerem. To specjalista od syntezatorów analogowych i modularnych – w jeden weekend w Berlinie stworzyliśmy dwa pejzażowe, górskie kawałki. Obaj jesteśmy miłośnikami gór, więc romantycznie podeszliśmy do tematu. Ten materiał nie miał jeszcze swojej premiery na żywo – nastąpi ona na festiwalu Berlin Atonal, który odbywa się 19 sierpnia.
Skoro rozmawiamy o współpracy – współpracowałeś już z wieloma artystami, chociażby tymi, których wymieniłeś. Z kim będziesz grał w przyszłości, może jest ktoś, z kim bardzo chciałbyś współtworzyć?
To jest dosyć zabawne i naturalne, bo ostatnio jak wymyślę sobie kogoś, z kim chciałbym współpracować, to ta osoba się pojawia. Zaprzyjaźniam się z tymi ludźmi i ten kontakt pozostaje. Z Atomem zaczęliśmy współpracę przy okazji płyty mojej wytwórni stworzonej na Rok Wagnerowski, który był w 2013 roku. To była płyta stworzona pod wpływem muzyki Wagnera, zrobiona przy współpracy z Goethe Institut. Śledziłem twórczość Atoma przez ostatnie 20 lat i zawsze byłem jego fanem. 15 czy 20 lat temu nawet by mi do głowy nie przyszło, że mógłbym się z nim kiedyś spotkać, a teraz się zaprzyjaźniliśmy i planujemy coś razem. Tak samo jako osiemnastolatek puszczałem na pierwszych warszawskich imprezach ambientowe utwory Maxa Loderbauera, bo on był połową duetu Sun Electric, który w tamtych czasach grał taką muzykę. 20 lat później okazało się, że mogę z nim współpracować, tworzyć, a nawet jeździć w góry! To jest trochę spełnianie marzeń, które przyszło naturalnie. Następna postać to dość znany i ekscentryczny producent Ricardo Villalobos, który jest głównie znany z muzyki klubowej, ale od wielu lat także eksperymentuje i ma specyficzne podejście do pracy oraz dość imponujące studio w Berlinie. Parę razy spotkaliśmy się w studiu i na razie zrobił on remix jednego z moich utworów z mojej klubowej płyty, która wyszła teraz. Powinien ukazać się po wakacjach. To też jest jedna z postaci, którą zawsze ceniłem, a teraz mam z nią kontakt. Pewnie takich osób mogłoby być więcej, ale wydaje mi się, że to idzie powoli, naturalnie i te plany się spełniają. Nie mam jakiś super wielkich ambicji, podchodzę do tego na luzie i to się po prostu dzieje.
To chyba najlepsze podejście.
Takie samo podejście mam w ostatnich latach do tworzenia muzyki. To wymaga tylko skupienia i luźnego podejścia oraz nie oglądania się za siebie i na to, co robią inni. Mam wrażenie, że niektórzy twórcy popełniają ten błąd. Patrzą na to co jest modne. Moim zdaniem to ślepa uliczka, której nie polecam. Moja droga jest trudniejsza, ale staram się nie poddawać modom i trendom. Jestem uzależniony od internetu i chcąc nie chcąc obserwuję to co się dzieje, ale staram się od niektórych kanałów informacji po prostu się odciąć. Mam swoją stronę na Facebooku, ale zajmuje się nią ktoś inny. Nie mam dostępu do Facebooka i cieszę się, że nie wpadłem w ten kanał informacji. Tak samo staram się w ostatnim czasie trzymać z daleka od polityki i nie zwracać uwagi na to co się dzieje. Zabiera to dużo energii, czasu oraz nerwów, a nie wpływa bezpośrednio na moje życie. Wydaje mi się to stratą czasu.
Skoro już mówimy o przyszłości i dalszych planach współpracy, to co właściwie po ostatnim albumie, czyli "Drifting"? Wspomniałeś kiedyś, że jest to pewna klamra zamykająca etap w twojej karierze, więc – co dalej?
Dobre pytanie. W opisie prasowym tej płyty pojawiło się, że być może jest ona ostatnią taką typowo techno. Znajduje się na niej 10 utworów i wszystkie oparte są na równym rytmie, cztery na cztery wręcz. Co prawda na tle tego rytmu dzieje się dużo rzeczy, przelewa się wiele plam i pejzaży, ale mimo wszystko jest to oparte na prostym rytmie. Wydaje mi się, że może to być ostatnia taka płyta. Na pewno nie zrezygnuję z kawałków, które można grać w klubach, tylko że następny album będzie bardziej zróżnicowany. Drążę dalej moje eksperymenty i łamanie stylów i prawdopodobnie następne płyty będą trudne do zdefiniowania. Ważne, żebym sam był z tego zadowolony i posuwał swoje pomysły do przodu oraz realizował te zamierzenia. Chciałbym też skończyć sporo zaczętych projektów, na następnych albumach na pewno znajdzie się wiele kawałków, które kiedyś sobie zapisałem i teraz do nich wróciłem.
Ledwo pojawił się "Drifting", a ty już mówisz o wydaniu dwóch kolejnych albumów. Jak znajdujesz na to czas?
Muszę powiedzieć, że całe życie poświęcam na tworzenie muzyki. Całe życie kręci się wokół nagrywania, występowania, koncertowania, produkowania, i wydawania. Cóż mam robić innego? Staram się skupić na dźwiękach i budowaniu nieraz karkołomnych struktur muzycznych i dźwiękowych, ale cóż – ktoś musi to robić! (śmiech) Mam nadzieję, że jest więcej takich osób i tego sobie życzę.
Mówiąc ogólnie o scenie elektronicznej – czy uważasz, że na polskiej scenie tego gatunku coś należałoby zmienić, a co warto pokazać za granicą?
Polska scena jest specyficzna. Jest wielu ciekawych artystów i myślę, że każdy, który jest pewny tego co robi i się ceni to za tą granicę wyjeżdża i gra nie informując o tym. Znam kilku takich artystów i oni się na pewno sami potrafią obronić. Co bym zmienił... Scena klubowa jest u nas cały czas nierozwinięta albo rozwinęła się w złą stronę. Brakuje mi dobrych miejsc klubowych, gdzie można prezentować ambitną muzykę w dobrych warunkach. Kluby rządzą się u nas prawami marketingu. Są skupione na zarabianiu pieniędzy, dużej ilości ludzi i sprzedaży – zapewne – alkoholu. Często promotorzy i właściciele klubów idą na ustępstwa prezentując muzykę, która się najlepiej sprzedaje. Wiadomo, że to jest ciężki biznes, ale tak naprawdę kluby w Polsce, które prezentują bardziej niszowe gatunki i próbują robić koncerty i imprezy z ciekawszą muzyką można policzyć na palcach obu rąk. To bym zmienił, bo brakuje ambitnych, klubowych promotorów. Patrząc na to z drugiej strony to polskie festiwale muzyczne są na najwyższym światowym poziomie i powinniśmy być z nich dumni. Jest wielki dysonans, nie ma balansu między sceną klubową a festiwalową. Scena festiwalowa jest świetna i się cały czas rozwija, pojawiają się nowe wydarzenia i atrakcyjne propozycje dla wielbicieli każdej muzyki alternatywnej - od niszowej elektroniki, przez obłąkany death metal, po noise i muzykę improwizowaną, czy też undergroundowe techno. Są festiwale dla każdego, z tego się należy cieszyć i należy korzystać. Nawiązując do artystów polskich, to możemy czasem utyskiwać na organizatorów i festiwale oraz promotorów, że nie traktują polskich wykonawców na równi z zagranicznymi.
Wystarczy spojrzeć na line-upy festiwalowe – polscy artyści najczęściej lokowani są w takich godzinach, o których nikt nie przychodzi.
Właśnie. Często świetni artyści grają na samym początku bądź na samym końcu za dużo mniejsze stawki – bo to sam koniec albo sam początek. Promotorzy wielu festiwali tak naprawdę nie doceniają polskich artystów i traktują ich jako taką konieczność. Różnica pomiędzy zaangażowaniem finansowym artystów rodzimych i zagranicznych jest też kolosalna. Czasem ubolewam nad tym i przez to też nie zagrałem ostatnio na dużym festiwalu muzyki elektronicznej, którego nazwy nie wymienię. Po prostu mam swoje zasady. Z OFF Festivalem współpraca układa mi się świetnie.
Moim zdaniem to najlepszy festiwal w Polsce.
Muszę się przyznać ze wstydem, że będę na nim po raz pierwszy. Byłem na Tauronie, na Unsoundzie kilkakrotnie i paru innych, ale na OFF nie trafiłem. Widzę też, że oni w ciągu ostatnich kilku lat otwierają się na muzykę elektroniczną i bardziej poszukującą oraz eksperymentalną. Widziałem, że w tym roku jest kilku takich wykonawców, jest też showcase wytwórni PAN. Bardzo się cieszę, że mnie zauważono, doceniono i zaproszono na ten festiwal, na którym będę grał dwukrotnie.
A kiedy grasz drugi raz na OFFie?
Jest w czwartek organizowany tak zwany Before OFF, który będzie towarzyszył otwarciu wystawy w Porcelanie Śląskiej poświęconej Studiu Eksperymentalnemu Polskiego Radia. Odbędą się tam trzy koncerty – Małe Instrumenty, Maja Ratkje – będą oni reinterpretować dokonania Rudnika, a ja na końcu postanowiłem wziąć się za interpretację utworów drugiej legendarnej postaci Studia Eksperymentalnego, czyli zmarłego niedawno realizatora Bogdana Mazurka. Może przez to, że pan Eugeniusz Rudnik ma ostatnio tyle wydawnictw i tyle jest szumu wokół niego, wydaje mi się, że trochę zapomniano o panu Mazurku, którego dokonania są również bardzo ciekawe, a dla mnie osobiście nawet ciekawsze. Dlatego chciałem przypomnieć jego prace. Wydaje mi się, że w tej przestrzeni może to bardzo ciekawie działać.
Co zaprezentujesz na OFF Festivalu?
Większość moich setów zawiera zazwyczaj duży procent improwizacji, więc tak naprawdę nie wiem co się w nim znajdzie i jak będzie dokładnie wyglądał. Wydaje mi się, że będzie to przekrojowy, godzinny set przez te wszystkie wydawnictwa, które ukazały się w tym roku. Można się więc spodziewać bardzo spokojnych momentów do poleżenia na trawie i zamknięcia oczu, ale można się też spodziewać bardziej niepokojących, noise-owych fali, a nawet wspomnianego techno z płyty „Drifting”. Jeśli ktoś chce usłyszeć kilka różnych gatunków w pigułce to będzie mógł zrobić to na moim koncercie.
Jaki jest twój plan na OFFa nie jako muzyka, ale jako słuchacza?
Ten weekend jest dość trudny. W sobotę wyjeżdżam dalej, więc będę w Dolinie Trzech Stawów tylko w piątek. Chciałem bardzo zobaczyć Sun Ra Arkestra, ale grają w sobotę, więc mi się to nie uda. W piątek grają The Residents i na pewno chętnie ich zobaczę, bo wychowałem się na ich dziwnych produkcjach. Jako nastolatek jechałem specjalnie do Pragi czeskiej na ich koncert. Mam do nich wielki sentyment. Ciekawy będzie też zapewne wspomniany showcase wytwórni PAN. Nie widziałem nigdy Patti Smith i też na pewno warto ją zobaczyć. Ciekawą propozycją są LXMP. Władysław Komendarek jest zabawnym twórcą i wspaniałym showmanem. Afrikan Sciences to również ciekawa produkcja i ciekawy ostatni album, aczkolwiek nie widziałem tego pana nigdy na żywo, więc trudno mi powiedzieć, ale skoro ma slot od 2:00 do 4:00, to na pewno będzie kończył rytmami do tańczenia. I jeszcze Shawn O'Sullivan, z którym początkowo byłem jednocześnie zestawiony i ludzie też prosili o zmianę, aby mogli pójść na oba koncerty. Muszę się przyznać, że wiele rzeczy z line-upu nie znam. M.E.S.H. i Acid Arab grający w niedzielę zaliczają się też do imprezowych projektów.
Czy uważasz, że OFF Festival jest dobrą platformą dla muzyki elektronicznej i alternatywnej? Właściwie już się dowiedziałam, że jedziesz tam pierwszy raz, ale może jesteś już w stanie to określić.
Pamiętam, że ostatnie kilka lat znajomi wyciągali mnie do “Kato na OFFa”, jak to się mówi. Każdy wracał zachwycony. Wydaje mi się, że to jest świetna platforma, tak samo jak kilka innych festiwali, jestem bardzo wdzięczny i chciałbym oficjalnie podziękować organizatorom, że mnie zaprosili i otworzyli się na bardziej nowoczesnych i mniej definiowalnych artystów elektronicznych. Widzę, że spory procent artystów to właśnie nowa elektronika i należy pogratulować tylko promotorom i organizatorom, że trzymają rękę na pulsie i odważają się pójść w tym kierunku.
To jest właściwie festiwal utożsamiany z miejscem do poszukiwań, gdzie wyprzedza się trendy. Artyści zapraszani na OFFa niejednokrotnie pojawiają się później np. na Open'erze.
Dokładnie, zgadza się! Podobnym festiwalem, ale jeszcze bardziej niszowym, jest Unsound. Tam też często pojawiają się artyści, który wypływają dopiero później i grają wszędzie. Jest to świetna idea.
Na koniec – wielu ludzi, masowych odbiorców, traktuje elektronikę jako coś, co nie jest prawdziwą muzyką, bo nie ma tam „żywych” instrumentów. Co byś im powiedział?
Pewnie troszeczkę się nie znają, ale to też zależy od twórcy i podejścia do warsztatu. Moim celem jest robienie rzeczy wielowarstwowych, w których, tak jak wspomniałem, za każdym przesłuchaniem można znaleźć niuans, inne brzmienia bądź harmonię. Staram się wytworzyć interakcję między mną a instrumentami, żeby ten element ludzki był. Dlatego staram się, aby te brzmienia, harmonie i struktury były bardzo organiczne, żyjące, a nie zbyt syntetyczne, jakby to się niektórym mogło wydawać. Jest dużo suchej muzyki, ale ja staram się, aby to była muzyka żywa, mimo że jest w całości zrobiona z prądu. Ładunki elektryczne przecież występują w naturze, więc na tej samej zasadzie staram się, żeby środowisko studyjne było mikroklimatem. Trochę żyjącym, który ja mam czasem pod kontrolą, a czasem daje możliwość, żeby instrumenty mogły same przemówić i coś od siebie dać. To jest takie balansowanie, ujarzmianie tego świata, a jednocześnie dawanie mu pewnej swobody. To jest dla mnie piękne i fascynuje mnie w procesie twórczym, w którym człowiek i maszyna współpracują. Dla jednych to są bezduszne maszyny i automaty, a dla mnie każda maszyna ma swój charakter, barwę i potrafi zrobić coś czego inne nie potrafią. To trzeba umieć wychwycić i wykorzystać i na tym polega moja fascynacja tym światem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.