Będzie powtórka krachu z 2008? "Chiny jeszcze nie w stanie zawałowym"

Będzie powtórka krachu z 2008? "Chiny jeszcze nie w stanie zawałowym"

Dodano:   /  Zmieniono: 
giełda, Chiny (fot. 孤飞的鹤/fotolia.pl) 
Po "czarnym poniedziałku", czyli serii spadków na giełdach na całym świecie, zapoczątkowanym przez tąpnięcie na chińskich parkietach, pojawiły się przesłanki, że spadki w Chinach wywołają kryzys na skalę ogólnoświatową, porównywalny z tym z 2008 roku. Eksperci jednak uspokajają - prawdopodobieństwo, że Chiny pociągną za sobą w dół światową gospodarkę jest niewielkie.
Już od dawna kondycja Chin była zmartwieniem dla inwestorów, ale tak źle jak w poniedziałek 24 sierpnia nie było od dawna. Efekt domina jaki zaczął się na szanghajskiej giełdzie dotknął główne indeksy w USA, Niemczech, a także w Polsce. Oprócz rynków finansowych, rykoszetem zostały trafione rynki surowcowe, które chyba najbaczniej przyglądają się Państwu Środka. Chiny to jeden z największych importerów kopalin na świecie - na tamtejszy rynek trafia prawie dwie trzecie rudy żelaza z całego świata, 57 proc. miedzi i ponad 10 proc. ropy.

Kolejnym problemem dla inwestorów była wiarygodność danych gospodarczych publikowanych przez Pekin. Sugerowano nawet, że władze Chin celowo majstrują przy wskaźnikach i raportach. - Wiadomo od lat, że dane z Chin trzeba "brać w cudzysłów". Owszem, te dane nie są całkowicie odczepione od rzeczywistości, ale nie są też precyzyjne. Przykładowo, na początku 2014 roku znacząco przeszacowano chiński eksport - mówi ekonomista Marek Zuber.

Od czego się zaczęło

Czy można było przewidzieć wydarzenia w Chinach? W zasadzie gdy jeszcze wszystkie oczy były zwrócone na Ateny, w Pekinie pojawiały się pierwsze niepokojące sygnały. - Przynajmniej od dwóch lat mówi się, że w Chinach są dwie bańki spekulacyjne: jedna to rynek nieruchomości, a druga to rynek akcji - twierdzi Zuber.

Zuber wskazuje, że należy przyjrzeć się temu co bezpośrednio doprowadziło do tąpnięcia. - Rząd Chin zaczął się zachowywać jak słoń w składzie porcelany, doprowadzając do dewaluacji juana - mówi w rozmowie z "Wprost". Wyjaśnia, że tak mocna jednorazowa dewaluacja mogła wystraszyć inwestorów, ponieważ taką decyzję odebrali jako sygnał o kiepskim stanie gospodarki Chin. - Gdyby do dewaluacji doszło na przestrzeni kilku miesięcy, wszystko wyglądałoby inaczej - dodaje.

O trudnym wyborze chińskich władz mówi też analityk Ignacy Morawski. Jego zdaniem Państwo Środka stanęło przed dylematem, w którym z jednej strony chce ustabilizować walutę, jednocześnie stabilizując krajowy rynek finansowy. - Mogą ustabilizować sektor finansowy, jeśli mocno będą luzować politykę pieniężną, czyli krótko mówiąc zaczną drukować walutę. Jeśli jednak zdecydują się na takie działanie, będzie słabł kurs ich waluty w stosunku do dolara - wyjaśnia.

Efekt motyla?

Chiny pociągną za sobą inne giełdy? - Od 6 lat notowano wzrosty na prawie całym świecie, od 2 czy 3 lat indeksy ze Stanów Zjednoczonych są rekordowe, świetnie radzi sobie giełda w Niemczech. W takiej sytuacji jakaś korekta musi nastąpić. Zmiana o dwadzieścia, trzydzieści procent jest zdrową korektą, która nie oznacza, że coś złego się dzieje. Po takiej hossie musi przyjść taki moment - uspokaja Zuber. Ekonomista tłumaczy, że nadmierny niepokój w sprawie Chin wziął się głównie z medialnego przeświadczenia, że to właśnie Państwo Środka jest największą gospodarką świata. - To opinie mocno przesadzone. Najważniejsze są Stany Zjednoczone. Dopóki tam nie będzie załamania, nic wielkiego się nie stanie - przekonuje.

Mniej uspokajający ton przyjmuje Morawski, który wskazuje co prawda, że nic nie zapowiada silnego wstrząsu z powodu sytuacji w Chinach, ale jego zdaniem działania Pekinu będą mieć mniejszy lub większy wpływ na światowe rynki. mówi. - W momencie, gdy Chińczycy zaczną na serio stabilizować swój rynek finansowy, będą musieli mocno zdewaluować walutę. To będzie miało różne konsekwencje dla świata. Przede wszystkim wpłynie na spadek inflacji. To może zmusić zachodnie banki centralne także do luzowania polityki pieniężnej - mówi.

A polski rynek? Według obydwu ekspertów Polska nie ma aż tak dużych powiązań z Chinami, by bezpośrednio odczuwać poważne konsekwencje. - Jeśli uda im się ustabilizować gospodarkę i sytuację w sektorze finansowym, ciężko mówić o jakimś zagrożeniu. Ale wciąż jest to czynnik, który stanowi pewne ryzyko dla polskiej gospodarki  - twierdzi Morawski i dodaje, że w przypadku ewentualnej recesji w Chinach, w Polsce można oczekiwać spadku wzrostu gospodarczego. - Jednak wciąż jest za wcześnie na głoszenie czarnych scenariuszy - kwituje.

Kryzys na kryzysie

Wielokrotnie, zwłaszcza po "czarnym poniedziałku", wieszczono początek nowego kryzysu, który byłby porównywalny z tym z 2008 roku. Zdaniem Zubera jest to porównanie zupełnie nietrafione, ponieważ 7 lat temu krach dotyczył głównie instrumentów finansowych związanych w dużej mierze ze Stanami Zjednoczonymi. - Kryzys zaczął się w USA, to tam zachwiano stabilnością finansową banków, a w przypadku Chin nie ma takich przesłanek - ocenia i dodaje, że załamanie w Pekinie może osłabić wzrost na świecie, ale nie doprowadzi do dramatycznej recesji z roku 2008.

Ekonomista widzi w zasadzie jedno zagrożenie, które może naprawdę pokrzyżować chińskie plany  wyciągnięcia się z kryzysu. - Jeśli wzrost gospodarczy Chin spadnie do poziomu 5 lub 5,5 procent, można zacząć martwić się sytuacją społeczno-polityczną w tym kraju. Nie wiadomo czy rząd chiński utrzyma władzę, jeżeli wzrost będzie na wcześniej wspomnianym poziomie – twierdzi Zuber i podsumowuje, że nie obawia się wielkiego dramatu z Pekinem w roli głównej, ale ponownie przypomina warto przyglądać się nastrojom społecznym w Państwie Środka, bo to one mogą wpłynąć na to, co będzie działo się na parkietach.

-  Chińczycy z pewnością nie chcą nadmiernej dewaluacji swojej waluty. Mają dwa sprzeczne cele. Z jednej strony chcą stabilizować walutę, z drugiej krajowy rynek finansowy. To będzie trudne do pogodzenia. Mogą wystąpić jednak turbulencje na rynkach finansowych. Jest też ryzyko procesów deflacyjnych na świecie. Sytuacja jest poważna, ale to jeszcze nie stan zawałowy – podsumowuje Morawski.