Pokora o roli w „Poszukiwany, poszukiwana”: Do dziś żałuję, że ją wziąłem

Pokora o roli w „Poszukiwany, poszukiwana”: Do dziś żałuję, że ją wziąłem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wojciech Pokora (fot. Jacek Herok / Newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
Komedię trzeba grać serio. Wtedy jest najśmieszniejsza – mówi „Wprost” Wojciech Pokora, którego książka „Z Pokorą przez życie” właśnie ukazała się na rynku.

Mariusz Cieślik: Grał pan w najlepszych polskich komediach: „Alternatywy 4”, „Czterdziestolatek”, „Poszukiwany, poszukiwana”, „Kariera Nikodema Dyzmy”. Na czym polega sekret aktorstwa komediowego?

Wojciech Pokora: Na tym samym, co dramatycznego. Ray Cooney, autor „Mayday”, prawdziwy król farsy, powiedział kiedyś tak: „Jeśli się gra w dramacie scenę, kiedy mąż wchodzi do sypialni i zastaje żonę z kochankiem, to trzeba ją tak samo zagrać w komedii”. Kontekst sprawia, że to jest zabawne. A technika musi być taka sama.

A czy aktorowi komediowemu jest potrzebne poczucie humoru?

Bywa przydatne, ale nie jest niezbędne. Znany niegdyś aktor dramatyczny Czesław Kalinowski przypadkowo został obsadzony w komedii „Uczta morderców” i był w tym niesamowicie zabawny, bo on te wszystkie komediowe kwestie mówił na poważnie.

To co jest niezbędne aktorowi komediowemu?

Dobry tekst. Taki jak wspomnianego już Raya Cooneya, który jest prawdziwym mistrzem komedii współczesnej. Reżyserowałem jego sztuki, grałem w nich i naprawdę wydają mi się bezkonkurencyjne. W wersji z londyńskiego West Endu, z samym autorem w roli głównej, „Mayday” jest grany od ponad 30 lat bez przerwy. Dobrze ponad 4 tys. spektakli to chyba rekord świata. A i moje przedstawienie z Wrocławia było grane 1,5 tys. razy. Trzeba było wymienić scenografię, bo podłoga się zniszczyła i klamki odpadały. A przecież ten pomysł wydaje się banalny: taksówkarz bigamista biega od jednej żony do drugiej, jak mówi angielski tytuł „Run for Your Wife”, a do tego mnóstwo absurdalnych zbiegów okoliczności. Jak to w farsie. Oczywiście, Cooney jest jeden, ale pewien motyw, jeśli chodzi o angielskie komedie, się powtarza. Otóż zanim dojdzie do oficjalnej premiery, tekst jest wielokrotnie pokazywany publiczności. Autor sprawdza, skreśla i poprawia swoje żarty, aż wreszcie osiąga rezultat, o który chodzi. Puentą każdej sceny jest wybuch śmiechu.

To jest w Wielkiej Brytanii standard, nawet ekipa Monty Pythona, która łamała reguły komedii, robiła takie pokazy.

Forma Monty Pythona była kapitalna, choć mnie niespecjalnie śmieszy.

Nawet martwa papuga?

To akurat zabawne. Zwłaszcza kiedy sprzedawca mówi, że martwa papuga usycha z tęsknoty za norweskimi fiordami. Anglicy to sprawdzają, bo komedia musi działać. Nie ma czegoś, co jest śmieszne w ogóle. Jeśli chodzi o dowcip, jedyne kryterium to statystyka – albo większość się z czegoś śmieje i wtedy jest zabawne, albo nie.

W Polsce widzi pan autora komediowego z podobnym potencjałem co Cooney?

Jakoś po 1989 r. nikt taki się nie pojawił. Te stare komedie wciąż się podobają, mówię choćby o Staszku Barei, który robił naprawdę świetne filmy, ale miał też wielki temat, który obchodził naprawdę wszystkich Polaków. Komunizm. Teraz nie ma takiego tematu i może to jest przyczyna.

A czuje się pan zażenowany, gdy ogląda pan polskie komedie?

Mówi pan o „Świecie według Kiepskich”?

Nie. O komediach romantycznych albo filmach w rodzaju „Last minute” Patryka Vegi. „Kiepscy” mnie śmieszą.

Mnie też trochę śmieszą. Uważam, że twórcom udało się dotknąć jakiejś prawdy o tych, którym się we współczesnej Polsce nie powiodło. No i aktorzy świetnie to referują. Andrzej Grabowski urodził się do tej postaci. Zresztą kiedy parę lat temu zagrał główną role w „Chorym z urojenia” Moliera, nawet mu zarzucano, że powtarza grepsy Kiepskiego. Moim zdaniem zagrał to świetnie. A że zachowuje się na scenie podobnie jak na ekranie? To jego zachowania naturalne.

Każdy aktor komediowy ma „Z P zasób środków, które do niego prze pasują. Wojciech Pokora nie za- – Wo gra jak Andrzej Grabowski. Pan kora pasuje do typu bohaterów zdy- wie z stansowanych, którzy cały czas femokazują zdziwienie, że znaleźli się w tej zabawnej sytuacji.

Takiego mnie akceptują ludzie, ale taki też jestem, trzeba wnosić do roli jak najwięcej z siebie. To przychodzi z wiekiem, a potem już panu pewnych ról nie zaproponują. Wiele lat temu w inscenizacji telewizyjnej grałem Papkina, dopiero dziś wiem, jak przewrotny był hrabia Fredro. Jest tam scena, do której żaden aktor nie przywiązuje wagi: kiedy Papkin wyznaje miłość Klarze. A to piękne wyznanie i zupełnie na serio.

Zakochany klaun.

To trzeba mówić z przekonaniem. A aktorzy komediowi nie zawsze wierzą w to, co mówią, tymczasem brak wiarygodności jest w komedii śmiertelnym grzechem. To jak w anegdocie na temat Adolfa Dymszy. Młody aktor pyta go po spektaklu: „Jak było?”. „Komiczne, ale nieśmieszne”. Pięknie powiedziane: miny, gesty, rekwizyty, to może być komiczne, ale śmieszne jest, jeśli wydobędziemy prawdę z postaci.

Pan dużo grał z aktorami, którzy to potrafili.

Oczywiście. Kobuszewski, Zborowski, Dziewoński, Fronczewski, Kondrat grali komedię z wdziękiem i lekkością, a do tego absolutnie serio.

No i Roman Wilhelmi.

Nie był typowym aktorem komediowym, ale zagrał dwie fantastyczne główne role w „Alternatywy 4” i „Karierze Nikodema Dyzmy”. Jak graliśmy którąś ze scen, ja jako Żorż Ponimirski, on jako Dyzma, mówi do mnie: „Jak ty to robisz, że cokolwiek powiesz, jest śmieszne?”. „Bo ja się nie staram mówić śmiesznie”– odpowiedziałem. „To powiedz mi, jak mam to zagrać?”. „Zupełnie wystarczy, jeśli będziesz Romanem Wilhelmim. Nikogo nie udawaj”. On był łakomy na życie i na role.

A aktorzy młodszego pokolenia?

Wielkim talentem jest Cezary Pazura, ale od lat nie ma ról, które by wykorzystały jego potencjał i wrażliwość.

Bo w Polsce przez lata rynek zdominowały komedie romantyczne, w których liczy się wygląd, a nie talent komiczny.

Bawią mnie komedie Richarda Curtisa. „Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill”, „To właśnie miłość”. Nie ma tam kiczu typowego dla produkcji amerykańskich.

Curtis wywodzi się z tej samych tradycji co Monty Python. Absolwenci Oxfordu i Cambridge, którzy zaczynali w studenckich teatrach. Na początku kariery grał w duecie z Rowanem Atkinsonem.

Jasiem Fasolą? Mnie ten typ komizmu drażni. To grepsiarstwo.

To jak we współczesnym polskim kabarecie, gdzie trwa pojedynek na miny.

Nie za bardzo to lubię. Na korzyść wyróżnia się Kabaret Moralnego Niepokoju. Ale ja się na tym nie znam i nie umiem w tym grać.

Ale przecież występował pan w Dudku i w Owcy Jerzego Dobrowolskiego.

Dwa czy trzy razy. Szybko podziękowałem. Strasznie mnie deprymuje gra na kontakcie z publicznością, innym to pomaga, a mnie to zupełnie obezwładnia. Ale tacy aktorzy jak Kwiatkowska, Kobuszewski czy Michnikowski kochali to. Reakcje ludzi ich napędzały, dodawały im adrenaliny. A kiedy ja mówiłem swój wierszyk i ktoś przewrócił kieliszek, to mogłem już zejść ze sceny, bo byłem kompletnie wytrącony z równowagi.

Trochę to dziwne u aktora.

W teatrze jest inaczej, bo wiadomo, jak publiczność reaguje i w którym momencie. A w kabarecie jest nieprzewidywalność. Ale za to lubiłem Starszych Panów i Laskowika. W parze ze Smoleniem byli fantastyczni, zwłaszcza kiedy Smoleń grał kobietę.

Jak pan w „Poszukiwany, poszukiwana”.

To świetny film, te wszystkie absurdy w rodzaju procentu cukru w cukrze, ale ja go nie lubię. Czy może raczej nie lubię siebie w tej roli, do dziś żałuję, że ją wziąłem, mimo że przyniosło mi to popularność. Po każdej powtórce ludzie mówią do mnie na ulicy: „Dzień dobry, pani Marysiu”. Broniłem się przed tą rolą, przekonywałem Bareję, że nie chcę, że to już było w „Pół żartem, pół serio”. A on mi mówi: „Nie będziesz udawał kobiety, zagrasz faceta przebranego za kobietę i będziesz świetny”.

I miał rację, bo powstała jedna z najlepszych polskich komedii wszech czasów.

Wolałbym, żeby powstała beze mnie, ale co robić. Jakoś trzeba się pogodzić z niechcianym sukcesem. To łatwiejsze niż godzenie się z porażką.

Tekst pojawił się w 43/2015 numerze tygodnika "Wprost”.  "Wprost" można zakupić także  w wersji do słuchania oraz na  AppleStoreGooglePlay.