Maria Kądzielska, Wprost.pl: W książce "Tyrmandowie. Romans amerykański" jest powiedziane, że chciała pani poznać Leopolda Tyrmanda ze względu na jego felietony publikowane w „New Yorkerze”. Jak doszło do tego spotkania?
MaryEllen Tyrmand: Studiowałam wtedy na uniwersytecie i od siedmiu lat regularnie czytywałam „New Yorkera”. W tamtym okresie grupa konserwatywnych publicystów stanowiła niewielką mniejszość. Z tego powodu poglądy Tyrmanda ogromnie mnie zainteresowały i napisałam do niego coś, co obecnie określilibyśmy „listem fanki”. Wysłałam mu kilka słów o sobie i że wracam z Yale do Nowego Jorku, bo to już był maj i koniec roku akademickiego. On w odpowiedzi podał mi swój numer telefonu i zaproponował, abym do niego zadzwoniła. Zrobiłam to i mieliśmy się spotkać. Powiedział, że zobaczy się z młodą rewolucjonistką. Umówiliśmy się w East Village, przy Astor Palace, gdzie do dziś znajduje się rzeźba w kształcie kostki do gry, stojącej na rogu. To był piękny majowy dzień – ja szłam z jednej strony, a on z drugiej i spotkaliśmy się dokładnie przy tej gigantycznej kostce. Kiedy napisałam do niego pierwszy raz, nie chodziło mi o nic więcej, prócz rozmowy. Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, gdy go zobaczyłam, to że był bardzo niski. Zaprosił mnie na drinka. W tamtym czasie w ogóle nie piłam alkoholu, ale zastanawiałam się, czy określenie „rum z colą” brzmi wyrafinowanie; w rzeczywistości to w ogóle nie jest wyrafinowane, jednak obrazuje, na jakim etapie życia się wtedy znajdowałam. Miałam 23 lata, chciałam zacząć rozmawiać z nim o tym co pisze i co się w tamtym czasie działo w USA, a był to rok 1970.
Jakie było pierwsze wrażenie?
Wydał mi się charyzmatyczny, niezwykle interesujący i ogromnie czarujący. Wszystko, co powiedział i napisał było w mojej opinii bardzo sensowne. Zdaje się, że od początku spodobaliśmy się sobie. Pamiętam, że wziął chusteczkę i zaczął wycierać mi twarz, mówiąc: „zbyt mocno się malujesz”. Z jakiegoś powodu bardzo mi się to spodobało. Był to intymny gest. Zaczęliśmy regularnie ze sobą rozmawiać, spotykać się, co przerodziło się w związek. A potem on wyjechał do MacDowell Colony w New Hampshire na lipiec i sierpień. Zaczęliśmy wymieniać ze sobą listy i tak powstała korespondencja, którą można przeczytać w "Tyrmandach". Nie powiedziałam o tym związku moim rodzicom, mając przeczucie, że go nie zaakceptują. Wiedzieli jednak o naszej znajomości, podobało im się to, co publikował w „New Yorkerze”, a moja mama nawet zaprosiła go do nas do Brooklynu na obiad. Obydwoje rodzice uznali go za czarującego i interesującego.
Jednak jako pisarza, a nie partnera ich córki?
Tak, oczywiście jako pisarza. Tamtego lata nie miałam nic konkretnego do roboty i wychodziłam, aby spotkać się z Lolkiem. Moja mama oczywiście to odkryła pod koniec wakacji. Wpadła w straszliwą furię. Ja nie chciałam jednak zrezygnować z tego związku. Wtedy postawiła ultimatum, że jeśli nie zerwę z Lokiem, nie pozwoli mi zostać w mieszkaniu i kontynuować studiów. Perspektywa opuszczenia domu rodzinnego ogromnie mnie przerażała. Nie byłam przyzwyczajona, aby samodzielnie żyć – przebywałam albo w domu albo w akademiku w Yale. Nie miałam pracy ani własnych pieniędzy. W jakiś sposób znalazłam pokój z łazienką niedaleko Lolka w Yorkville na Upper East Side. Musiałam mieć odłożone niewielkie pieniądze, a potem podjęłam pracę w wydawnictwie. Byłam odpowiedzialna za przesyłanie materiałów między autorami a wydawnictwem i odwrotnie – okropnie nudna praca, ale starczała mi na opłacanie czynszu. Mówiąc szczerze, nie mogłam uwierzyć, że moi rodzice mi to zrobili. Do dzisiaj im nie wybaczyłam. Byliśmy razem z Lolkiem przez cały rok, aż do następnej wiosny. Wtedy wyjechał do swojej mamy do Izraela na święto Paschy, z przerwą na pobyt w Londynie i Paryżu, gdzie były wydawane jego publikacje. W międzyczasie artykuły, które później stały się książką pod tytułem „The Rosa Luxemburg Contraceptive Cooperative” (w polskim wydaniu „Cywilizacja komunizmu”), zostały zaakceptowane przez „New Yorkera”, który zapłacił niemałe pieniądze. „New Yorker” był znany z tego, że w owym czasie bardzo dobrze płacił swoim autorom. Jednak w roku 1971 cofnęli tę publikację – Leopold mógł zatrzymać pieniądze, ale tekst się nie ukazał. Był tym zdruzgotany.
1971 to rok, w którym również wzięli państwo ślub. Jak do tego doszło?
Najwyraźniej, gdy Lolek był w Izraelu, spytał o radę swoją mamę, czy ma się ożenić z tą bardzo młodą dziewczyną i ona odpowiedziała, że tak. Zapewne myślała o wnukach. Niestety nigdy nie udało jej się ich zobaczyć. Kiedy Lolek wrócił do Nowego Jorku, miał jej pierścionek zaręczynowy; szukał domu w New Canaan w Connecticut, gdzie żyło kilkoro znajomych Polaków. Pieniądze, które zapłacił „New Yorker”, dokładnie wystarczyły na kupno małego domu. Przenieśliśmy się do Connecticut latem 1971 roku, a w sierpniu wzięliśmy ślub. Nadal nie utrzymywałam żadnych kontaktów z moimi rodzicami.
Rzeczywiście była pani rewolucjonistką.
Nie wiem, jak znalazłam na to wszystko siłę. Kiedy moi rodzice wyrzucili mnie z mieszkania, Leopold powiedział, żebym nie oczekiwała, że zamieszkam u niego, że się ze mną ożeni lub będzie mnie utrzymywał. To był prawdziwy hazard z mojej strony. Jednak gdzieś tam, głęboko w moim sercu miałam nadzieję, że przekonam go do tej miłości. Podczas jego całego pobytu w MacDowell Colony w 1970 roku i później, kiedy wyjechał do Izraela, pisałam do niego listy, starając się udowodnić mu, że ten związek między nami może funkcjonować.
Udało się ukończyć uniwersytet?
Nie, w tamtym okresie jeszcze nie. Musiałam rzucić moje studia. Miałam jednak wszystko ukończone oprócz dysertacji (rozprawa naukowa, która jest więcej niż pracą magisterską, ale mniej niż doktoratem). Przeprowadziliśmy się do Connecticut i tam podjęłam pracę. W pewnym momencie mieliśmy już wystarczające oszczędności i mogłam przestać pracować, a jedynie skupić się na pisaniu dysertacji. Dwa razy w tygodniu brałam samochód i jeździłam do New Haven do biblioteki i krok po kroku ukończyłam tę pracę, co udało się dopiero w 1974. W międzyczasie w ’72 wyjechaliśmy do Europy i Izraela. Poznałam jego mamę i ojczyma, spodobaliśmy się sobie.
Jakie zrobili na pani wrażenie?
Ojczym Leopolda – Jakob Levit miał dużą rodzinę, pięciu synów. Sam opuścił Polskę w 1933 roku i wyjechał do Palestyny, co w tamtym czasie wymagało nie lada odwagi. Założył fabrykę tkacką i produkował koce, na czym dorobił się dużego majątku. Jego klientem stała się również armia izraelska. Był w stanie zatem zapewnić mamie Leopolda bardzo wygodne życie. Przykładowo, co roku jeździli do Szwajcarii do sanatorium, a mama Lolka nosiła przepiękną biżuterię. W drodze do Izraela zatrzymaliśmy się jeszcze w Paryżu. Nigdy wcześniej nie widziałam Europy, więc naturalnie byłam zafascynowana. W podroży powrotnej zrobiliśmy przerwę w Londynie. Taką samą podróż powtórzyliśmy w ’74 i ’76 roku. Zawsze docelowo do Izraela, kolejny raz z przerwą w Belgii i Holandii, a w ’74 w Hiszpanii. Właśnie w ’74 ukończyłam dysertację i wysłałam ją do zatwierdzenia na uniwersytet. Kiedy wróciliśmy do domu czekały na mnie dwa listy – jeden z nich z gratulacjami za przyjęcie mojej pracy, a drugi informujący o jej odrzuceniu.
Co było powodem odrzucenia?
W tamtym czasie Yale stał się bardzo liberalną uczelnią, nawet można powiedzieć, że silnie lewicową, co obecnie jeszcze się pogłębiło. Tematem mojej pracy były kobiety i społeczeństwo w dziewiętnastowiecznej powieści hiszpańskiej. Broniłam tezy, że pozycja kobiet nie była bardzo dramatyczna, zaś ich obraz w literaturze zdradzał życzliwe i pełne zrozumienia podejście pisarzy. To się nie spodobało; musiałam stawić się do Yale na serię egzaminów i dopiero wtedy przepuścili moją pracę. Lolek cały czas mi powtarzał: „musisz to zrobić, już tak daleko doszłaś. Jak to zaliczysz, to oni już ci tego nie odbiorą”. Wszyscy myślą, że to był pomysł Leopolda, aby powiesić mój dyplom w łazience, ale to ja tak zdecydowałam. Wydawało mi się to bardzo śmieszne.
Jaka była pani reakcja i oczekiwania, gdy dopowiedziała się Pani, że Leopold pochodzi z Polski i wyobrażenie o tym kraju?
Nie miałam wielkiego wyobrażenia o Polsce, ale szybko się uczyłam. Mówił mi o trudnościach z publikacjami, jakie go tam prześladowały i że to był główny powód jego wyjazdu. Złożył powieść Życie towarzyskie i uczuciowe w wydawnictwie „Czytelnik” do publikacji i wyjechał do Izraela. Zdecydował wtedy, że jeśli ją opublikują, to wróci do Polski, a jeśli nie to poprosi o azyl w USA. Wiesz, że książki nie opublikowali. Zawsze określałam się jako antykomunistkę, dlatego też nie układało mi się najlepiej w Yale. W latach trzydziestych moi rodzice byli mocno lewicujący. Dobra przyjaciółka mamy zafascynowana komunizmem postanowiła, że wyjedzie do Związku Radzieckiego. Kiedy pojechała tam i zobaczyła na własne oczy, jaka była to przerażająca rzeczywistość, to wróciła do Stanów i całkowicie wyrzekła się swoich poprzednich poglądów. Moja mama przejęła od niej to nastawienie antykomunistyczne. Osobą politycznie świadomą stałam się właśnie w latach sześćdziesiątych i przez około pięć lat czytałam artykuły Leopolda w „New Yorkerze”, po czym uznałam, że pisze on dokładnie to, co powinno się mówić na temat komunizmu i liberalizmu w Stanach Zjednoczonych, a w szczególności w Nowym Jorku. Uwielbiał mówić, a ja uwielbiałam słuchać. Był ogromnie charyzmatyczny, więc wszystko, co opowiadał, wydawało się fascynujące. Jedna rzecz jednak utkwiła mi w głowie. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz do niego napisałam, to wyobrażałam sobie, że musi wyglądać dokładnie tak jak w rzeczywistości wyglądał Kisielewski – ciemny blondyn, z lekkim wąsem. Oczywiście, będąc Żydem, Leopold w ogóle nie przypominał Kisielewskiego.
Jakie obecnie jest pani wyobrażenie o Polsce po jednej podróży, jaką odbyła pani w związku z publikacją książki?
Czas spędzony w Polsce był wspaniały. Czego można nie lubić, jeśli napisało się książkę, którą ludzie chcą czytać i opowiadają, jak bardzo jest dla nich fascynująca. Dwie kobiety powiedziały mi, że nazwały swoje nowo narodzone dzieci „Leopold” i chciały, abym podpisała egzemplarze Tyrmandowie – romans amerykański. Zatem, co mogło mi się nie podobać? Bardzo lubię Europejczyków. Moim zdaniem są silniej wyrafinowani i lepiej wykształceni niż Amerykanie. A sama Warszawa okazała się zupełnie inna, niż sobie wyobrażałam, znacznie bardziej kosmopolityczna.
Czy kiedykolwiek doszło między wami do zderzeń kulturowych ? Czy kiedykolwiek robił coś, do czego Pani nie była przyzwyczajona?
Nigdy nie było między nami żadnych tarć na poziomie ideologicznym. Dla Leopolda, szczególnie w Stanach, gdzie był freelancerem, pieniądze stanowiły problem. W tamtych czasach po prostu ich nie mieliśmy. Leopold zawsze był dość ostrożny w wydawaniu pieniędzy, co czasem mnie denerwowało.
Jak wyglądało wspólne życie towarzyskie?
Wszyscy, z którymi utrzymywaliśmy stosunki pochodzili z jego pokolenia. Byliśmy bardzo blisko z polsko-żydowską parą – Ellą i Harrym Jacinami. On przeżył Holokaust. Kiedy nasze dzieci się urodziły, to właśnie oni zostali ich rodzicami chrzestnymi. Ta różnica wieku, z którą się ciągle spotykałam, nie była dla mnie tak trudna, jak mogłoby się wydawać. Będąc jedynaczką, spędzałam czas z moimi rodzicami, którzy prowadzili bardzo interesujące życie towarzyskie. Spotykali się z artystami, pisarzami, rzemieślnikami – mój tata był zafascynowany sztuką ludową.
Czy mogłaby pani opowiedzieć coś więcej na temat swojego ojca i jego pracy w Muzeum w Brooklynie?
Mój tata był dobrze aspirującym artystą w latach czterdziestych, kiedy zdobycie utrzymania z twórczości było niezwykle trudne. Dlatego musiał imać się dziwnych prac, jak sprzedawanie butów, co bardzo go smuciło. Moja mama pracowała jako modelka artystyczna, a także sprzedawała perfumy i kosmetyki. Każdego lata rodzice jeździli do Maine na artystyczne zjazdy. Wydaje mi się, że nie mogło to być zbyt kosztowne, ponieważ działo się w czasach głębokiego kryzysu. Potem tata dostał pracę w WPA – artystycznej grupie, którą ufundował Franklin Roosevelt. Zajmował się tym do roku 1941, kiedy wstąpił do armii. Nigdy jednak nie był na froncie, pełnił funkcję biurową. Po wojnie zdobył pracę w Muzeum w Brooklynie. Na początku lat pięćdziesiątych zdecydował wykorzystać swoje zainteresowanie kulturą ludową i założyć sklep w galerii, który do dziś jest bardzo popularny. Miał koncepcję, że sklep muzealny powinien oferować nie tylko reprodukcje obrazów, ale również oryginalne rzeźby z Meksyku, tkaniny z Guantanamo, biżuterie z Indii. Zorganizował grupę osób, które dokonywały tych zakupów na całym świecie. Sam podróżował również do Meksyku i Ameryki Łacińskiej.
Poznała pani Leopolda Tyrmanda, kiedy wciąż był u szczytu swojej popularności w mediach w Nowym Jorku. Jak później wyglądała jego artystyczna sytuacja, kiedy wypadł z łask „New Yorkera”?
Okres pomiędzy 1971 rokiem, kiedy „New Yorker” odrzucił publikację "Cywilizacji komunizmu" a rokiem 1976, gdy Leopold otrzymał pracę w Instytucie Rockforda, były latami finansowo bardzo dla nas trudnymi. Patrząc z perspektywy, zdaję sobie sprawę, że popadł w depresję. Jednak pisał każdego dnia. Publikował dla „Kultury” w Paryżu, przy czym zaprzestał tego ze względu na konflikt z Giedrojciem. Nigdy jednak nie poznałam powodu tej kłótni. Sytuacja pozostawała w każdym razie napięta. Ja natomiast byłam młoda, zakochana i wydawało mi się, że wszystko jest dobrze. Jak poznałam Leopolda miał 50 lat i nie był najłatwiejszym z mężczyzn. Powtarzał, że jest zodiakalnym bykiem, a one są bardzo uparte. Wydaje mi się, że nasze małżeństwo mogło funkcjonować, ponieważ byłam znacznie młodsza a przez to elastyczna. Przetrzymywałam sytuacje, których prawdopodobnie dojrzalsza kobieta by nie zniosła.
Jak to przejawiało się w codzienności małżeństwa Tyrmandów?
Sprzątanie i gotowanie było na mojej głowie. Leopold bywał również bardzo sarkastyczny. Jeśli nierówno ustawiłam buty, nazywał mnie „flejtuchem”. Zawsze dużo dyskutowaliśmy i kiedy mówiłam: „Lolek, tak myślałam, że…”, on w tym momencie mi przerywał: „To niemożliwe, Miskeit”. Pamiętam, że kiedy pracowałam nad moją dysertacją na dole w salonie, a on na piętrze pisał, krzyczał do mnie czasem: „Miskeit, do you?”, a ja odpowiadałam: „Yes, Lolek”. Co oczywiście oznaczało: „Czy mnie kochasz?” To była jedna z najbardziej uroczych rzeczy, jakie robił.
Co było najważniejszą rzeczą, jaką Leopold Tyrmand miał do zaoferowania Amerykanom?
Wybiegał ponad ramy swojej epoki, był wizjonerem. Pisał nie tylko o degeneracji kultury, ale również o jej istotności. Kultura jego zdaniem była sprawą najwyższej wagi. Mówił: „musicie przejąć kulturę, a polityka stanie się jej następstwem”. Obecnie widać to bardzo wyraźnie, że wszelkie zmiany w polityce są zapowiadane najpierw w kulturze. Wszyscy w tamtym czasie mówili tylko o polityce, a on rozumiał, że trampoliną dla polityki jest kultura.
Jaki był stosunek Tyrmanda do opozycji za żelazną kurtyną i działań Solidarności?
Pozostawał absolutnym zwolennikiem Solidarności. Uważał, że to było niesamowite, co się działo w Polsce. Inna sprawa, która go ogromnie poruszała, to wybór Jana Pawła II. Przelotnie znali się osobiście, mieli dokładnie tyle samo lat i Leopold uważał, że był to wielki człowiek. Kiedy Polak został papieżem, Leopold szeroko komentował to zdarzenie w prasie amerykańskiej.
Wiemy z "Dziennika 1954", że Tyrmand miał okresy dużej bliskości z kościołem, kiedy religia katolicka odrywała dla niego ważną rolę. Był ochrzczony. Jak wyglądało to w Stanach?
Miałam możliwość przeczytać Dziennik dopiero kilka lat temu. Wiedziałam wcześniej, że był blisko z Turowiczem i Kisielewskim – oni dali mu możliwość publikacji w „Tygodniku Powszechnym”. Obydwaj mieli na Leopolda ogromny wpływ, w szczególności Kisielewski, który był jego najlepszym przyjacielem. Był również starszy, więc wiódł prymat. Leopold nigdy osobiście nie powiedział mi, że przeszedł na katolicyzm, dowiedziałam się tego dopiero od Henryka Dasko. Powinnam była to wywnioskować z faktu, że przecież miał ślub kościelny z Barbarą Hoff. W Stanach z pewnością zbliżał się bardziej do tradycji judaistycznej, ale nigdy nie stał się religijny. Przy czym nie był ateistą, ale agnostykiem – pozostawał niepewny.
Kogo wspierał Tyrmand w amerykańskiej polityce?
Leopold stał się wielkim zwolennikiem Reagana; uważał, że Ronald Reagan był wielkim prezydentem. Kiedy spotkał się z nim 1981 roku, powiedział mu o bliźniętach, że są urodzone tego samego dnia co on – 6. lutego. Obydwoje Matthew i Rebecca dostali potem na pierwsze urodziny list od Reagana datowany 6. lutego 1982 roku z adnotacją: „Rozumiem, że wspólnie dzielimy te same urodziny”.
Jakim był ojcem dla bliźniaków?
Dzieci urodziły się, kiedy miał 60 lat. Nie planowaliśmy tego, to był przypadek. Kiedy już jednak się pojawiły, Leopold był najbardziej dumnym ojcem na świecie. Bardzo je kochał. Zachowywał się tak, jakby nikt wcześniej na świecie nie miał bliźniaków. To jest coś, co dzieci powinny wiedzieć, że ich ojciec naprawdę ich adorował. Dla niego nie było już nic ważniejszego niż oni.
-----
Leopold Tyrmand zmarł na atak serca 19 marca 1985 roku podczas wakacji na Florydzie w Fort Myers. Miał 65 lat. Cztery lata wcześnie urodziły mu się dwoje dzieci Rebecca i Matthew. Był jednym z najpopularniejszych pisarzy okresu PRL-u. Jego "Zły" jest wciąż wystawiany na scenach teatralnych i musicalowych. Potrafił zachować przenikliwość umysłu i wierność swoim poglądom, w czasach kiedy wymagało to wielkiej odwagi cywilnej.
MaryEllen Tyrmand
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.