Tak cichego rynku w weekend we Lwowie nie pamiętam. Bo przed 24 lutego go po prostu nie było. I nie jest tak tylko z powodu prohibicji i godziny policyjnej od 22.00. Zabezpieczone rzeźby, blachy w oknach kościoła, nieczynna część restauracji, regularne alarmy zmuszające do zejścia do schronu – ale poza tym ludzie w mieście starają się żyć zupełnie normalnie mimo, iż w nocy z soboty na niedzielę rakiety spadły niespełna 60 km stąd, w Jaworowie, ok. 30 km od polskiej granicy.
„Nie rozmawiaj mową okupanta, przechodź na ukraiński” – taka kartka wisi na wejściu restauracji „Barszcz” na lwowskim rynku. Koło centrum Roksolana jest bazarek, działa normalnie, zaopatrzenie też niczego sobie. Koledzy spytali po rosyjsku o sało (słonina), więc od pani Oli, która zamykała już stoisko usłyszeli, że lepiej tu mówić po polsku.
Niechęć do języka rosyjskiego wzrasta, choć wcześniej, wbrew informacjom z Kremla, w Ukrainie nie było żadnego problemu z tym, po jakiemu się mówi. Zwłaszcza, że na wschodzie naprawdę wiele osób posługuje się rosyjskim lub tzw. surżykiem (mieszanka ukraińskiego i rosyjskiego).
Źródło: Wprost
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.