Naukowcy oszacowali, że w ciągu najbliższych 20 lat średnie temperatury na świecie wzrosną nawet o 1,5 stopnia Celsjusza, co spowoduje podniesienie się poziomu mórz i oceanów. W perspektywie 150 lat byłoby to nawet od 98 centymetrów do 1,88 metra w najgorszym scenariuszu. Skrajne badania mówią z kolei o 5 metrach.
– Na pewno byśmy stracili Świnoujście. Na pewno stracilibyśmy wiele naszych ulubionych miejsc wypoczynkowych: Dziwnów, Kołobrzeg, Mielno, Darłowo. Z pewnością do Gdańska, Gdyni i Sopotu, tak do Wejherowa i Pucka – tam też woda by się wdarła – mówiła ekspertka. – Oczywiście Hel i Jastarnia byłyby całkowicie stracone. Łeba i Słowiński Park Narodowy też – dodawała.
Największe zalania dotknęłyby terenów zalewowych od strony Zatoki Gdańskiej, czyli Nowego Dworu Gdańskiego, okolic Tczewa, Malborka i Elbląga. Jak tłumaczyła Stefanowicz, zalanie nie nastąpi od razu. Początkowo będzie rosnąć liczba burz i huraganów, co zwiększy ryzyko zalania oraz w konsekwencji liczbę dni, kiedy przybrzeżne miasta będą nękane takimi zjawiskami. W końcu nie będzie się dało w nich mieszkać, a dopiero później zostaną one całkowicie pokryte wodą.
Aktywistka ostrzegała, że na poprawę sytuacji może być za późno, bo system mórz i oceanów na zmiany reaguje z opóźnieniem. – Więc jeszcze przez setki i tysiące lat ten poziom wody może się podnosić i zwiększać się będzie ich zakwaszenie. To sprawi, że również jakość tych wód będzie coraz gorsza, co z kolei wpłynie na takie branże jak np. rybołówstwo – mówiła.
Rozwiązaniem byłaby w tym momencie zmiana polityki energetycznej. – Nie mówię, że to byłoby łatwe. To byłoby trudne. Nie mówię, że to nie kosztowałoby nas, bo byłoby kosztowne. Ale w tej chwili już absurdem jest mówienie o kosztach, kiedy mamy pewność, że koszty tego, że nic nie robimy, będą znacznie większe – podkreślała.
Czytaj też:
Wiadomo, dlaczego ignorujemy zmiany klimatu na Ziemi. „Oto źródło dramatu”