Takim filmem próbuje też być "Time". Historia obsesyjnej miłości staje się tutaj pretekstem do rozważań o cielesności. Reżyser stara się wciągnąć widza w grę, której końcem jest odpowiedź, co w miłości jest ważniejsze: ciało, czy dusza. Niestety, ten pomysł nie wypalił. Historia zazdrosnej dziewczyny, która – aby jeszcze bardziej podobać się swemu wybrankowi – dokonuje radykalnej metamorfozy za pomocą skalpela chirurga plastycznego, jest mętna i nieczytelna. Już więcej sensu i treści można odnaleźć w filmie "Bez twarzy" Johna Woo – mimo że to typowy hollywoodzki produkcyjniak sensacyjny, reżyser przemycił tam kilka fajnych wątków wykraczających poza banalny schemat pogoni dobrego policjanta za złym bandytą. Kim Ki-duk w "Time" koncentruje się tylko na akcentach filozoficznych – i przegrywa, bo w filmie nie ma treści, a forma jest miałka. Bohaterowie jego filmu zachowują się, jakby nie tylko nie mieli twarzy, ale całej głowy – a aż tak daleko w ich wygląd reżyser na pewno ingerować nie zamierzał.
Podobno Koreańczyk, który zabił 32 osoby w Virginia Tech, inspirował się "Oldboyem", filmem innego wybitnego reżysera koreańskiego Parka Chan-wooka. Pod tym względem "Time" jest lepszy – na pewno żadnego Koreańczyka nie pchnie do zbrodni. Taka przynajmniej pociecha.„Time" („Shi gan”), reż. Kim Ki-duk, Japonia/Korea Płd, 2006