Przede wszystkim film jest mocno naciągany. Wystarczy spojrzeć, jak pokazany w nim jest Borys Bieriezowski. Niekrasow kreuje go na męża stanu, niemalże zbawcę Rosji. Za każdym razem, gdy ten oligarcha pojawia się w kadrze, ma minę osoby niezwykle intensywnie myślącej, czoło poorane zmarszczkami sugerującymi zafrasowanie losami ojczyzny. Tymczasem Bieriezowski jest tyle wart co Putin. W latach 90. popierał Jelcyna – a przy dzikiej prywatyzacji tamtych czasów zarobił gigantyczne pieniądze („Forbes" jego majątek szacował na 3 mld dolarów). Potem pożarł się z Putinem. Obaj reprezentowali różne opcje, obaj marzyli o władzy, a wygrać mógł tylko jeden. Skoro zwyciężyło KGB, to przegrać musieli oligarchowie – dlatego Bieriezowski z Putinem się nie lubią.
Nie ma gwarancji, że rządy Bieriezowskiego, czy człowieka przez niego wskazanego, byłyby lepsze dla Rosji niż Putin – bo mieszkający w Londynie oligarcha wcale nie wygląda na osobę, która zapewniłaby pełną demokrację i wolność słowa w Rosji oraz wycofała wojska z Czeczenii.Niekrasow w filmie sugeruje, że dokonuje pełnego przeglądu sytuacji w Rosji. Ale tylko próbuje – bo wcale jej nie robi. Brakuje tam przede wszystkim Chodorkowskiego, innego oligarchy, którego Putin wsadził do więzienia. Brakuje go z prostej przyczyny – bo to największy przeciwnik Bieriezowskiego w wyścigu do miana głównego oponenta Putina. W porównaniu z byłym szefem Gazpromu londyński oligarcha wygląda jak dekownik chowający się na tyłach frontu. Lepiej więc go nie wyciągać.
To właśnie największa słabość "Buntu". Gdyby Niekrasow skupił się tylko na Litwinience wyszedłby bardzo mocny film w szokujący sposób pokazujący kulisy Kremla. Ale reżyser postanowił jeszcze wybielić Bieriezowskiego. I przegrał. "Bunt" miał być wystrzałem z Aurory podrywającym do rewolucji. Stał się paszkwilem, jaki podrzuca się na wycieraczce. Szkoda straconej szansy."Bunt. Sprawa Litwinienki" ("Bunt. Delo Litvinienko"), reż. Andriej Niekrasow, Rosja/Wielka Brytania, 2007