„Ci straszni Polacy” okazali się rozsądni i skłonni do kompromisu, Europa może odetchnąć z ulgą. Polska nie storpedowała porozumienia w sprawie traktatu reformującego. To, co udało się nam wygrać to maksimum z minimum.
Jeśli mam być szczera, to nie chciałabym być na miejscu prezydenta Kaczyńskiego. Nie dość, że szczyt zbiegł się z finiszem kampanii wyborczej, to w dodatku opozycja zamiast wyrazić poparcie dla przedstawiciela Polski na szczycie, wolała z góry krytykować jego wysiłki. Przypomina mi się szczyt czerwcowy, na którym de facto zapadły najważniejsze decyzje w sprawie traktatu (teraz zostało tylko doprecyzowanie szczegółów). Wtedy Polska naprawdę walczyła o swoją przyszłość w Europie i przyszłość Europy. A w Warszawie było apogeum strajku pielęgniarek, co z lubością przypominały zagraniczne media, podważając tym samym pozycję polskich przedstawicieli na szczycie. Rozumiem, że pielęgniarki zarabiają grosze i mają prawo do protestów, ale w tak ważnych chwilach mogłyby zawiesić strajk. To jednak niestety typowo polska cecha – jedność potrafimy zachować tylko w przypadkach ekstremalnego zagrożenia.
Tak czy owak, w Lizbonie była dobra wola po obu stronach: przedstawicielom UE i prezydencji portugalskiej bardzo zależało na porozumieniu, a Polska chciała uzyskać swoje, stawiając jednak rozsądne żądania. Sukces jest więc obopólny. Ważne, że poza Joaniną uzyskaliśmy stałego rzecznika w Trybunale Sprawiedliwości (ma ich tylko 6 największych krajów). Szkoda, że nie zdobyliśmy jeszcze dodatkowych miejsc w Parlamencie Europejskim, ale pozycja Polski była trudniejsza niż Włoch, bo Rzym miał tylko ten jeden postulat.
Wszystko więc jak w amerykańskim filmie zmierza do happy endu. Ale... jest jeden szczegół, który może zepsuć love story. Traktat powinien wejść w życie w 2009 r. jeśli zostanie ratyfikowany we wszystkich krajach unijnych. A tymczasem sondaże pokazują, że to obywatele chcieliby podjąć decyzje w referendach. A już teraz wiadomo, że Brytyjczycy na pewno odrzucą traktat. I wtedy zabawa zacznie się po raz drugi, a raczej trzeci.