Można tu szukać typowych wakacyjnych rozrywek. Tylko po co, skoro wyspa oferuje coś ekstra – splendor odpoczynku, którego zażywali cesarzowa Sissi, Churchill i Piłsudski. Na Maderę trzeba przyjechać na tydzień i założyć, że się tu wróci. Aby się nie spieszyć z oglądaniem atrakcji. Inaczej czar pryska i robi się turystyczna sieczka.
Niech nikogo nie zmylą rankingi branży turystycznej. Reklamują wyspę jako rajskie zimowisko dla bogatych staruszków. Ci spędzający zimę na Maderze noszą trekkingowe buty, wiatrówki i trzymają w rękach kijki do nordic walking. A nocują w luksusowych hotelach ze spa.
Wędrówki dobrze oznakowanymi szlakami to zapierające dech w piersiach widoki skalistego wybrzeża, cudownych odmian roślinności, gdzie orchidee czy mimozy rosną dziko na zboczach. Bo największym skarbem wyspy jest klimat. Atmosfera wiecznej wiosny sprawia, że przybyszom nastrój poprawia się, jeszcze zanim coś zrobią, zobaczą czy zjedzą. To właśnie on sprawił, że od XIX wieku zaczęli zjeżdżać tu bogaci Europejczycy skuszeni sławą Madery jako uzdrowicielki chorób płucnych. Ważne jest też jej położenie – stosunkowo blisko Europy, niespełna 1000 km od portu w Lizbonie. Pierwsze przewodniki turystyczne zachwalały zresztą tę wyspę jako „raj w zasięgu ręki".
Początkowo goście zatrzymywali się w domach prywatnych. Nawet dziś, spacerując starymi uliczkami stolicy wyspy Funchal, można zazdrościć dawnym kuracjuszom wypoczynku w śródziemnomorskich willach otoczonych ogrodami botanicznymi. Na szczęście także nowe hotele respektują tradycyjny styl budowania i po położeniu białych tynków nie widać już, czy w środku kryje się beton, czy miejscowy bazalt.
Trzeba koniecznie się zaopatrzyć w koszyk na owoce i wazon z ludowej ceramiki. Bez tego wizyta w hali targowej w Funchal będzie udana tylko w połowie. Tu odmiany orchidei kupuje się w wiązkach i trudno im się oprzeć, a wszystkich gatunków i krzyżówek owoców na pewno nikt nie zdoła spróbować na miejscu. Sama hala z XIX wieku z patio i arkadami dekorowanymi malowanymi kaflami azulejos trochę przypomina arabskie suki, a trochę targ w Marsylii. Kwiaciarki w pasiastych spódnicach są przyzwyczajone do turystów, którzy sprawdzają palcem, czy oszałamiające rośliny są żywe, czy też przyjechały z fabryki w Chinach. Tu bardzo łatwo wyobrazić sobie spacerującą cesarzową Sissi, która osobiście wybierała owoce (właściwie nie jadła nic innego).
Przed obiadem warto spróbować dwóch atrakcji transportowych Funchal: nowoczesnej i tradycyjnej. Miasteczko położone jest w wąskim gardle wąwozu i z czasem rozprzestrzeniło się na okoliczne wzgórza. Najsłynniejsze z nich, Monte, z wyniosłą sylwetką barokowego sanktuarium Naszej Pani (Nossa Senhora do Monte), niegdyś kusiło sanatoryjnym klimatem niczym czarodziejska góra z powieści Tomasza Manna. Dla miejscowych transportowanie w górę i w dół kuracjuszy było niegdyś nie lada wyzwaniem. Pod górę wożono ich w hamakach rozciągniętych między wołami, a w dół „spławiano" saniami na płozach. Teraz najwygodniej dojechać tu kolejką linową, a zjechać na sankach. Warto wpaść na kieliszek madery do barku kierujących saniami Maderczyków, u stóp kościoła na Monte. To lokal dla prawdziwych facetów, a nie „głupich" turystów, ale uśmiechy są tu mile widzianą przepustką. Przejazd po stromiźnie stoku, wąskimi uliczkami, którymi przemykają także samochody, można porównać jedynie z zabawą na rollercoasterze. Ernest Hemingway nazwał ją rozweselającą. Dalej w dół dla uspokojenia nerwów lepiej przejść spacerem. Wielbiciele roślin fotografują tu ogródki, fani staroci – nastrojowe zakamarki i stare kołatki w drzwiach.
Katedra wygląda tak samo jak wtedy, kiedy odwiedzał ją Karol I, ostatni z rodu austro- -węgierskich Habsburgów (zresztą zmarł na Maderze). Głęboki cień, monumentalny wyzłocony barok i drewniany strop dekorowany geometrycznymi wzorami zaczerpniętymi z wzorników mauretańskich – tu czas zatrzymał się naprawdę. Nawet świece wotywne są jeszcze prawdziwe, a nie elektryczne jak w większości włoskich świątyń. Polujących z obiektywem aparatu na ciekawsze przykłady dekoracji z malowanych kafli trzeba odesłać do bocznego wyjścia obok prezbiterium. Po obu stronach znajdzie dwie sceny z życia NMP. Teraz może już porównać je z azulejos w salonie firmowym Toyoty, które zachwala każdy turystyczny przewodnik.
W muzeach na Maderze trwa przerwa obiadowa. Na szczęście każde z nich położone jest obok malowniczego parku czy skweru. Wybierając się np. do Muzeum Sztuki Dekoracyjnej, warto zabrać z sobą lunch, choćby torebkę z gorącymi kasztanami sprzedawanymi na nadmorskiej promenadzie. A czekając na otwarcie, słuchać szmeru fontann, obejrzeć szkółkę storczyków opodal nieźle zachowanej rokokowej sztucznej ogrodowej groty. Albo wejść na trawnik, gdzie stoi wyjęte okno z domu, w którym zatrzymał się na Maderze Krzysztof Kolumb. Szkoda tylko, że nie widać już przez nie oceanu, lecz nowoczesny pawilon restauracyjny, zresztą całkiem stylowy.
Na portugalskiej wyspie nie będzie się nudził także miłośnik dawnego malarstwa. Madera niegdyś zaopatrywała zachodnią Europę w trzcinowy cukier, a głównymi jego odbiorcami byli niderlandzcy kupcy. Portugalczycy w drogę powrotną do domu zabierali niderlandzką sztukę. Stąd kolekcja w muzeum w Funchal to gratka dla wielbicieli szkoły północnej. Opodal jest dzielnica starych uliczek, gdzie trafić można na antyki za niezłe ceny. Oczywiście handlarze zachwalają wszystko jako mydelniczkę Churchilla i nocnik Napoleona (cesarz Francuzów był tu krótko w drodze na Wyspę św. Heleny).
Kto wieczorem chce potańczyć, niech jedzie do Camacha. To wieś, gdzie mieszkają artyści wikliniarze, hafciarki i miejscowe zespoły ludowe. Tradycyjne tańce wykonuje się tu głównie w charakterystycznym pochyleniu, po kole i z choreografią, która jest do opanowania po jednym wieczorze. Tancerze noszą zabawne czapeczki z filcu z antenką i miękkie kamasze przypominające ciżmy. Można je kupić w Centrum Historycznym w dawnej dzielnicy rybackiej. Tu też należy wybrać się na kolację do jednej z wielu restauracji rybnych. Ale nie przesadzać z miejscowym trunkiem. Bo madera, nawet na Maderze, jest mocna i zapada w pamięć.
Wędrówki dobrze oznakowanymi szlakami to zapierające dech w piersiach widoki skalistego wybrzeża, cudownych odmian roślinności, gdzie orchidee czy mimozy rosną dziko na zboczach. Bo największym skarbem wyspy jest klimat. Atmosfera wiecznej wiosny sprawia, że przybyszom nastrój poprawia się, jeszcze zanim coś zrobią, zobaczą czy zjedzą. To właśnie on sprawił, że od XIX wieku zaczęli zjeżdżać tu bogaci Europejczycy skuszeni sławą Madery jako uzdrowicielki chorób płucnych. Ważne jest też jej położenie – stosunkowo blisko Europy, niespełna 1000 km od portu w Lizbonie. Pierwsze przewodniki turystyczne zachwalały zresztą tę wyspę jako „raj w zasięgu ręki".
Początkowo goście zatrzymywali się w domach prywatnych. Nawet dziś, spacerując starymi uliczkami stolicy wyspy Funchal, można zazdrościć dawnym kuracjuszom wypoczynku w śródziemnomorskich willach otoczonych ogrodami botanicznymi. Na szczęście także nowe hotele respektują tradycyjny styl budowania i po położeniu białych tynków nie widać już, czy w środku kryje się beton, czy miejscowy bazalt.
Trzeba koniecznie się zaopatrzyć w koszyk na owoce i wazon z ludowej ceramiki. Bez tego wizyta w hali targowej w Funchal będzie udana tylko w połowie. Tu odmiany orchidei kupuje się w wiązkach i trudno im się oprzeć, a wszystkich gatunków i krzyżówek owoców na pewno nikt nie zdoła spróbować na miejscu. Sama hala z XIX wieku z patio i arkadami dekorowanymi malowanymi kaflami azulejos trochę przypomina arabskie suki, a trochę targ w Marsylii. Kwiaciarki w pasiastych spódnicach są przyzwyczajone do turystów, którzy sprawdzają palcem, czy oszałamiające rośliny są żywe, czy też przyjechały z fabryki w Chinach. Tu bardzo łatwo wyobrazić sobie spacerującą cesarzową Sissi, która osobiście wybierała owoce (właściwie nie jadła nic innego).
Przed obiadem warto spróbować dwóch atrakcji transportowych Funchal: nowoczesnej i tradycyjnej. Miasteczko położone jest w wąskim gardle wąwozu i z czasem rozprzestrzeniło się na okoliczne wzgórza. Najsłynniejsze z nich, Monte, z wyniosłą sylwetką barokowego sanktuarium Naszej Pani (Nossa Senhora do Monte), niegdyś kusiło sanatoryjnym klimatem niczym czarodziejska góra z powieści Tomasza Manna. Dla miejscowych transportowanie w górę i w dół kuracjuszy było niegdyś nie lada wyzwaniem. Pod górę wożono ich w hamakach rozciągniętych między wołami, a w dół „spławiano" saniami na płozach. Teraz najwygodniej dojechać tu kolejką linową, a zjechać na sankach. Warto wpaść na kieliszek madery do barku kierujących saniami Maderczyków, u stóp kościoła na Monte. To lokal dla prawdziwych facetów, a nie „głupich" turystów, ale uśmiechy są tu mile widzianą przepustką. Przejazd po stromiźnie stoku, wąskimi uliczkami, którymi przemykają także samochody, można porównać jedynie z zabawą na rollercoasterze. Ernest Hemingway nazwał ją rozweselającą. Dalej w dół dla uspokojenia nerwów lepiej przejść spacerem. Wielbiciele roślin fotografują tu ogródki, fani staroci – nastrojowe zakamarki i stare kołatki w drzwiach.
Katedra wygląda tak samo jak wtedy, kiedy odwiedzał ją Karol I, ostatni z rodu austro- -węgierskich Habsburgów (zresztą zmarł na Maderze). Głęboki cień, monumentalny wyzłocony barok i drewniany strop dekorowany geometrycznymi wzorami zaczerpniętymi z wzorników mauretańskich – tu czas zatrzymał się naprawdę. Nawet świece wotywne są jeszcze prawdziwe, a nie elektryczne jak w większości włoskich świątyń. Polujących z obiektywem aparatu na ciekawsze przykłady dekoracji z malowanych kafli trzeba odesłać do bocznego wyjścia obok prezbiterium. Po obu stronach znajdzie dwie sceny z życia NMP. Teraz może już porównać je z azulejos w salonie firmowym Toyoty, które zachwala każdy turystyczny przewodnik.
W muzeach na Maderze trwa przerwa obiadowa. Na szczęście każde z nich położone jest obok malowniczego parku czy skweru. Wybierając się np. do Muzeum Sztuki Dekoracyjnej, warto zabrać z sobą lunch, choćby torebkę z gorącymi kasztanami sprzedawanymi na nadmorskiej promenadzie. A czekając na otwarcie, słuchać szmeru fontann, obejrzeć szkółkę storczyków opodal nieźle zachowanej rokokowej sztucznej ogrodowej groty. Albo wejść na trawnik, gdzie stoi wyjęte okno z domu, w którym zatrzymał się na Maderze Krzysztof Kolumb. Szkoda tylko, że nie widać już przez nie oceanu, lecz nowoczesny pawilon restauracyjny, zresztą całkiem stylowy.
Na portugalskiej wyspie nie będzie się nudził także miłośnik dawnego malarstwa. Madera niegdyś zaopatrywała zachodnią Europę w trzcinowy cukier, a głównymi jego odbiorcami byli niderlandzcy kupcy. Portugalczycy w drogę powrotną do domu zabierali niderlandzką sztukę. Stąd kolekcja w muzeum w Funchal to gratka dla wielbicieli szkoły północnej. Opodal jest dzielnica starych uliczek, gdzie trafić można na antyki za niezłe ceny. Oczywiście handlarze zachwalają wszystko jako mydelniczkę Churchilla i nocnik Napoleona (cesarz Francuzów był tu krótko w drodze na Wyspę św. Heleny).
Kto wieczorem chce potańczyć, niech jedzie do Camacha. To wieś, gdzie mieszkają artyści wikliniarze, hafciarki i miejscowe zespoły ludowe. Tradycyjne tańce wykonuje się tu głównie w charakterystycznym pochyleniu, po kole i z choreografią, która jest do opanowania po jednym wieczorze. Tancerze noszą zabawne czapeczki z filcu z antenką i miękkie kamasze przypominające ciżmy. Można je kupić w Centrum Historycznym w dawnej dzielnicy rybackiej. Tu też należy wybrać się na kolację do jednej z wielu restauracji rybnych. Ale nie przesadzać z miejscowym trunkiem. Bo madera, nawet na Maderze, jest mocna i zapada w pamięć.