Umieszczenie fragmentu prezydenckiego samolotu na obrazie Matki Boskiej Jasnogórskiej to moment, w którym pełna powagi żałoba ostatecznie może się zmienić w groteskę. Oczywiście – pewna grupa radykalnych zwolenników zmarłego tragicznie prezydenta będzie tym zachwycona, ale pozostałym w tym momencie zapali się czerwona lampka. Bo o ile śmierć prezydenta w drodze do Katynia jest jakimś symbolicznym wyrazem jego niewątpliwego patriotyzmu, o tyle to trochę za mało, by wynosić prezydenta na ołtarze. Gdyby bowiem każdą ofiarę katastrofy komunikacyjnej beatyfikować, moglibyśmy doświadczyć poważnej inflacji świętości.
Pomysłodawcy przeniesienia fragmentu Tu-154M na Jasną Górę, podobnie zresztą jak młodzi PiS-owcy rozdający za podpisy zdjęcia pary prezydenckiej niczym obrazki ze świętymi, zamiast pomóc swojemu środowisku wyrządzają mu niedźwiedzią przysługę. Bo polityka jest obszarem profanum, a nie sacrum – i większość wyborców rozumie tę różnicę. Kiedy jedna z partii próbuje wciągnąć do politycznej gry swoich prywatnych świętych, wywołuje to zrozumiały sprzeciw nie tylko przeciwników politycznych, ale również tych, którzy nie mają jasno sprecyzowanych poglądów politycznych. Ba, nawet mniej radykalni zwolennicy partii, która nagle sięga po sacrum mogą zadać sobie pytanie: co ja tutaj robię? Bo środowisko, które idzie do wyborów ze swoimi świętymi na sztandarach to już nie partia polityczna – tylko sekta.
Tragedia smoleńska wyrównała na chwilę bilans sił na polskiej scenie politycznej. PiS dotknięty traumą w sposób szczególny odzyskał wiele sympatii – i dla wielu Polaków znów stał się racjonalnym wyborem. Pomysł z umieszczeniem fragmentu Tu-154M na Jasnej Górze to świetny sposób, by tę tendencję odwrócić – i powrócić do wizerunku partii fanatyków. W odróżnieniu od czasów św. Jerzego świat nie żąda już relikwii.