Pamiętliwi mogliby przypominać, że pięć lat temu Donald Tusk rzucał gromy na swoich najbliższych współpracowników, gdy prasa rozpisywała się o specyficznych metodach zatrudniania pracowników przez Zytę Gilowską. Była posłanka Platformy Obywatelskiej w ramach promocji młodych i zdolnych zatrudniła w swoim biurze synową, a swojego syna umieściła na wysokiej pozycji okręgowej listy wyborczej do parlamentu. W tamtym czasie dzisiejszy premier był zdegustowany postawą moralną koleżanki z partii i Gilowska musiała opuścić szeregi Platformy z powodu „bezwstydnego nepotyzmu". Nikt nie traktował poważnie argumentów Gilowskiej, że od dłuższego czasu zatrudniała synową, a atak na nią nie służył walce z nepotyzmem. Wszelkie próby obrony traktowano jak napaść na podstawowe moralne wartości. Nie ma usprawiedliwienia dla nepotyzmu! I tego twardo trzymał się Donald Tusk.
A teraz co? Hipokryzja! – krzyczą krytycy premiera. Ależ skąd – po prostu premier zrozumiał, że się mylił, a miłość jest ważniejsza od oskarżeń o nepotyzm. Co ciekawe także opinia publiczna nie jest już tak bezwzględna. Jeszcze parę lat temu temat Gilowskiej przez jakiś czas nie schodził z czołówek gazet – a dziś sprawa Mai Rostowskiej jest raczej ciekawostką okraszoną w dodatku nieco humorystycznym zdjęciem panny Rostowskiej, które odbiera tematowi znamiona powagi. Niektórzy wręcz pochylają się z troską nad młodą współpracownicą ministra i apelują, by nie piętnować nikogo za to, że dzieli nazwisko z ministrem obecnego rządu. Inni moralizują, że przecież gabinet polityczny to z założenia gwardia przyboczna ministra, więc to normalne, by obsadzać tam „swoich" ludzi. I w ogóle, patrzmy na predyspozycje i wykształcenie, a takie niedorzeczne etykietki jak powiązania rodzinne odłóżmy na bok. I tego się dziś trzymajmy. Miłość jest przecież ślepa - zwłaszcza na nazwiska.