Jak można nazwać rząd, który z jednej strony nakłada na książki 5-procentowy VAT, żeby zwiększyć wpływy budżetowe, a jednocześnie wydaje miliony złotych na promocję czytelnictwa? Niekonsekwencja to w takim wypadku dość delikatne określenie.
Podobno statystyczny Polak czyta 40 stron rocznie. Kiepsko. Żeby przeczytać Sienkiewiczowskie „Ogniem i mieczem", które ma prawie 600 stron potrzeba mu, bagatela, prawie 15 lat. Pytanie jest oczywiste: dlaczego Polacy tak stronią od literatury, która nie bez przyczyny nazywana jest piękną? Mają wrodzoną awersję do piękna?
Zdaniem rządu Polacy nie są świadomi jak piękna jest literatura piękna. Brzmi sensownie. Nie są świadomi, a więc wystarczy ich tylko uświadomić. Najlepiej promując darmowe i ogólnodostępne czytelnictwo. Dlatego, jak zwraca uwagę Jacek Kubisz na portalu mises.pl, rząd przeznaczy „około 35 mln zł na digitalizację zasobów bibliotecznych, 15 mln na zakupy do bibliotek oraz 20 milionów na poprawę infrastruktury bibliotek". Jednocześnie rusza program Republika Książki, również częściowo finansowany przez państwo, którego celem jest zagonienie mas pracujących do nowych, zdigitalizowanych bibliotek. Plany równie imponujące co - najprawdopodobniej - nieskuteczne.
Frédéric Bastiat, dziewiętnastowieczny ekonomista francuski, w słynnym eseju „Co widać i czego nie widać" udowodniał, że nasze działania obfitują w niezamierzone konsekwencje. Często są wręcz sprzeczne z naszymi intencjami i zamiast pomagać - szkodzą. Szansa, że działania rządów zamiast pomagać szkodzą jest wielokrotnie większa niż w wypadku jednostek. Planowana przez nasz rząd promocja czytelnictwa potwierdzi tę regułę. Rząd myli się bowiem sądząc, że Polacy nie czytają w wyniku niskiej świadomości kulturalnej i braku dostępu do książek. Po pierwsze: Polacy dobrze wiedzą, że książki istnieją i mogą być interesujące. Po drugie: gdyby „mogli” je czytać, zapewne szturmowali by księgarnie. Z jakiegoś jednak powodu czytać nie „mogą”. A dlaczego nie mogą? Wyjaśnienie jest proste: ludzie nie czytają, bo nie mają czasu, a nie mają czasu, bo muszą bardzo długo pracować. A dlaczego muszą bardzo długo pracować? Bo pracują nie tylko na siebie, ale też na innych, co potwierdza opodatkowanie pracy na poziomie 80 proc. i wszystkie inne funkcjonujące u nas podatki. A podatki rosną. Nam za przykład wystarczy nałożenie 5 proc. podatku VAT na książki. – Jeśli muszę płacić większe podatki, to żeby mój poziom życia się nie obniżył, muszę więcej bądź lepiej pracować. W efekcie na relaks, a tym bardziej relaks intelektualny, jakim jest czytanie książek, mam mało czasu lub małą ochotę – mógłby powiedzieć statystyczny Polak.
Niestety, rządowe programy zwiększania czytelnictwa kosztują. Koszty te można pokryć wyłącznie z podatków, których wzrost czytelnictwo zmniejsza. Tego typu efekty to właśnie to, czego na pierwszy rzut oka nie widać, gdy oceniamy pomysły polityków. Pozostaje mieć nadzieję, że politycy zrozumieją, że najważniejszy powód polskiej awersji do książek ma naturę ekonomiczną. I że statystyczny Polak przeczyta dodatkowe 40 stron rocznie, jeśli nie będzie musiał finansować kolejnych programów ratujących czytelnictwo.
Zdaniem rządu Polacy nie są świadomi jak piękna jest literatura piękna. Brzmi sensownie. Nie są świadomi, a więc wystarczy ich tylko uświadomić. Najlepiej promując darmowe i ogólnodostępne czytelnictwo. Dlatego, jak zwraca uwagę Jacek Kubisz na portalu mises.pl, rząd przeznaczy „około 35 mln zł na digitalizację zasobów bibliotecznych, 15 mln na zakupy do bibliotek oraz 20 milionów na poprawę infrastruktury bibliotek". Jednocześnie rusza program Republika Książki, również częściowo finansowany przez państwo, którego celem jest zagonienie mas pracujących do nowych, zdigitalizowanych bibliotek. Plany równie imponujące co - najprawdopodobniej - nieskuteczne.
Frédéric Bastiat, dziewiętnastowieczny ekonomista francuski, w słynnym eseju „Co widać i czego nie widać" udowodniał, że nasze działania obfitują w niezamierzone konsekwencje. Często są wręcz sprzeczne z naszymi intencjami i zamiast pomagać - szkodzą. Szansa, że działania rządów zamiast pomagać szkodzą jest wielokrotnie większa niż w wypadku jednostek. Planowana przez nasz rząd promocja czytelnictwa potwierdzi tę regułę. Rząd myli się bowiem sądząc, że Polacy nie czytają w wyniku niskiej świadomości kulturalnej i braku dostępu do książek. Po pierwsze: Polacy dobrze wiedzą, że książki istnieją i mogą być interesujące. Po drugie: gdyby „mogli” je czytać, zapewne szturmowali by księgarnie. Z jakiegoś jednak powodu czytać nie „mogą”. A dlaczego nie mogą? Wyjaśnienie jest proste: ludzie nie czytają, bo nie mają czasu, a nie mają czasu, bo muszą bardzo długo pracować. A dlaczego muszą bardzo długo pracować? Bo pracują nie tylko na siebie, ale też na innych, co potwierdza opodatkowanie pracy na poziomie 80 proc. i wszystkie inne funkcjonujące u nas podatki. A podatki rosną. Nam za przykład wystarczy nałożenie 5 proc. podatku VAT na książki. – Jeśli muszę płacić większe podatki, to żeby mój poziom życia się nie obniżył, muszę więcej bądź lepiej pracować. W efekcie na relaks, a tym bardziej relaks intelektualny, jakim jest czytanie książek, mam mało czasu lub małą ochotę – mógłby powiedzieć statystyczny Polak.
Niestety, rządowe programy zwiększania czytelnictwa kosztują. Koszty te można pokryć wyłącznie z podatków, których wzrost czytelnictwo zmniejsza. Tego typu efekty to właśnie to, czego na pierwszy rzut oka nie widać, gdy oceniamy pomysły polityków. Pozostaje mieć nadzieję, że politycy zrozumieją, że najważniejszy powód polskiej awersji do książek ma naturę ekonomiczną. I że statystyczny Polak przeczyta dodatkowe 40 stron rocznie, jeśli nie będzie musiał finansować kolejnych programów ratujących czytelnictwo.