To już nie zabawa, ale nowa dyscyplina sportu, w której od kilku lat rozgrywane są mistrzostwa świata. Najlepsi gracze komputerowi zarabiają setki tysięcy dolarów.
Półtora tysiąca zawodników z całego świata wyłonionych w wieloetapowych eliminacjach, kilkutysięczne tłumy kibiców śledzące każdy ruch graczy na gigantycznych ekranach, sześć tysięcy metrów kwadratowych placu gry. To nie kolejny turniej tenisowy z serii Grand Prix ani eliminacje do mundialu. Taka oprawa towarzyszy Lan-Arena - mistrzostwom świata w grach komputerowych, od siedmiu lat rozgrywanych w Paryżu.
Wendell zwycięzca
- Największe sukcesy odnosi się w wieku 16-18 lat. Potem ciężko jest znaleźć czas na intensywny, trwający kilka godzin dziennie trening. W tej dyscyplinie zawodnik mający 25 lat jest już emerytem. Wtedy może uczestniczyć w turniejach dla weteranów - mówi Grzegorz Bąk, szef klubu internetowego CyberLand, niegdyś świetny gracz. - Zawodnicy żartują czasem, że przychodzą do klubu po szkole i wychodzą z niego tuż przed pierwszym dzwonkiem - dodaje Bąk. Najsłynniejszym graczem w historii turniejów komputerowych jest Jonathan Wendell z Kansas City, znany jako Fatallty. W wieku 20 lat był już dwukrotnym mistrzem świata w "Quake'u". Tylko na turniejach zarobił 150 tys. dolarów. Wendell zapoczątkował epokę cyberatletów - młodych ludzi, których całe życie podporządkowane jest turniejom. Nigdy nie pracował, po skończeniu szkoły zawodowo zajął się grami. Ukoronowaniem jego kariery było głośne zwycięstwo 18:0 w finale mistrzostw świata rozgrywanych w Szwecji. Turnieje to nie jedyne źródło utrzymania Wendella - pieniądze otrzymuje też od sponsorów, bierze również udział w promocjach gier komputerowych. Grami zajął się, gdy miał zaledwie 5 lat - wówczas rodzice kupili mu konsolę do gier Nintendo. Znajomi ze szkoły opowiadają, że mając tylko jeden żeton, potrafił spędzać godziny w klubach gier wideo, bijąc kolejne rekordy. W październiku 1999 r. za namową kolegi z drużyny hokejowej Wendell wziął udział w turnieju. I wygrał, zarabiając 4 tys. dolarów. Tak rozpoczęła się jego błyskotliwa kariera.
Półzawodowcy
Mariusz Fronczak z Białegostoku, jeden z najlepszych polskich graczy w "StarCraft", znalazł się wśród 16 najlepszych na świecie. Niedawno zajął też 8. miejsce w międzynarodowym turnieju w Pradze. Na razie nie myśli o zawodowstwie. - Najpierw muszę zdać maturę, a potem - jeżeli szczęście dopisze - chciałbym wyjechać do Korei i trenować z najlepszymi - tłumaczy Fronczak. W "StarCraft" zaczął grać w 1998 r. Sukcesy zawdzięcza żmudnym treningom. - Aby być dobrym, trzeba grać minimum dwie godziny dziennie, ale na przykład młodzi Koreańczycy trenują nawet po osiem godzin - opowiada Fronczak. Trening to nie tylko gra. Trzeba też analizować poprzednie mecze i zachowania przeciwników, aby podczas rozgrywki przewidywać ich posunięcia. Poza tym, jak w każdym sporcie, trzeba mieć szczęście. Mariusz Fronczak jest jednym z trzech zawodników, którzy dzięki sponsorom nie muszą się martwić o pieniądze na treningi i dojazdy na zawody. Na razie żaden polski gracz nie zarabia tyle, by żyć wyłącznie z gier. - Najzdolniejsi amatorzy są przez nas wspierani finansowo. Pomoc polega też na darmowym dostępie do sieci w klubach oraz na doradzaniu graczom przez tzw. radę klanu. Dla kilku najlepszych próbujemy znaleźć sponsorów - mówi Grzegorz Bąk. W Stanach Zjednoczonych czy Korei zawodowych graczy wspierają nie tylko hojni sponsorzy, ale także narodowe federacje sportowe, które finansują przygotowania i podróże, a nawet fundują zawodnikom stypendia.
Michał Karpiński
Pełny tekst artykułu "Cyberbitwa" w najnowszym 1026 numerze tygodnika "Wprost", w sprzedaży od poniedziałku 22 lipca.
Wendell zwycięzca
- Największe sukcesy odnosi się w wieku 16-18 lat. Potem ciężko jest znaleźć czas na intensywny, trwający kilka godzin dziennie trening. W tej dyscyplinie zawodnik mający 25 lat jest już emerytem. Wtedy może uczestniczyć w turniejach dla weteranów - mówi Grzegorz Bąk, szef klubu internetowego CyberLand, niegdyś świetny gracz. - Zawodnicy żartują czasem, że przychodzą do klubu po szkole i wychodzą z niego tuż przed pierwszym dzwonkiem - dodaje Bąk. Najsłynniejszym graczem w historii turniejów komputerowych jest Jonathan Wendell z Kansas City, znany jako Fatallty. W wieku 20 lat był już dwukrotnym mistrzem świata w "Quake'u". Tylko na turniejach zarobił 150 tys. dolarów. Wendell zapoczątkował epokę cyberatletów - młodych ludzi, których całe życie podporządkowane jest turniejom. Nigdy nie pracował, po skończeniu szkoły zawodowo zajął się grami. Ukoronowaniem jego kariery było głośne zwycięstwo 18:0 w finale mistrzostw świata rozgrywanych w Szwecji. Turnieje to nie jedyne źródło utrzymania Wendella - pieniądze otrzymuje też od sponsorów, bierze również udział w promocjach gier komputerowych. Grami zajął się, gdy miał zaledwie 5 lat - wówczas rodzice kupili mu konsolę do gier Nintendo. Znajomi ze szkoły opowiadają, że mając tylko jeden żeton, potrafił spędzać godziny w klubach gier wideo, bijąc kolejne rekordy. W październiku 1999 r. za namową kolegi z drużyny hokejowej Wendell wziął udział w turnieju. I wygrał, zarabiając 4 tys. dolarów. Tak rozpoczęła się jego błyskotliwa kariera.
Półzawodowcy
Mariusz Fronczak z Białegostoku, jeden z najlepszych polskich graczy w "StarCraft", znalazł się wśród 16 najlepszych na świecie. Niedawno zajął też 8. miejsce w międzynarodowym turnieju w Pradze. Na razie nie myśli o zawodowstwie. - Najpierw muszę zdać maturę, a potem - jeżeli szczęście dopisze - chciałbym wyjechać do Korei i trenować z najlepszymi - tłumaczy Fronczak. W "StarCraft" zaczął grać w 1998 r. Sukcesy zawdzięcza żmudnym treningom. - Aby być dobrym, trzeba grać minimum dwie godziny dziennie, ale na przykład młodzi Koreańczycy trenują nawet po osiem godzin - opowiada Fronczak. Trening to nie tylko gra. Trzeba też analizować poprzednie mecze i zachowania przeciwników, aby podczas rozgrywki przewidywać ich posunięcia. Poza tym, jak w każdym sporcie, trzeba mieć szczęście. Mariusz Fronczak jest jednym z trzech zawodników, którzy dzięki sponsorom nie muszą się martwić o pieniądze na treningi i dojazdy na zawody. Na razie żaden polski gracz nie zarabia tyle, by żyć wyłącznie z gier. - Najzdolniejsi amatorzy są przez nas wspierani finansowo. Pomoc polega też na darmowym dostępie do sieci w klubach oraz na doradzaniu graczom przez tzw. radę klanu. Dla kilku najlepszych próbujemy znaleźć sponsorów - mówi Grzegorz Bąk. W Stanach Zjednoczonych czy Korei zawodowych graczy wspierają nie tylko hojni sponsorzy, ale także narodowe federacje sportowe, które finansują przygotowania i podróże, a nawet fundują zawodnikom stypendia.
Michał Karpiński
Pełny tekst artykułu "Cyberbitwa" w najnowszym 1026 numerze tygodnika "Wprost", w sprzedaży od poniedziałku 22 lipca.