Milczenie gęsi

Dodano:   /  Zmieniono: 
„Creative director pewnej polskiej agencji reklamowej powiedział, że należy zresetować umowy za spoty reklamowe i zapowiedział wprowadzenie team orders. Powodem miały być bilingi za krany kamerowe, które zbanowano w pewnych branżach z uwagi na bariery w outsourcingu bankowym. Badania wykazały, że boom na video w internecie spowodował, że spada liczba grantów na artykuły z segmentu people, jednak exit polls z badań rynku przeprowadzono w punktach polujących, gdzie obok ankietowanych rozsiadł się ogromny dog, który zachowywał się jak man w T-shircie. Ten coming out powoduje, że raport jawi się nam jak językowe puzzle”. Ta informacja złożona jest z tytułów, które ukazały się w polskiej prasie w ciągu zaledwie kilku miesięcy tego roku.
W amerykanizacji języka polskiego biorą udział gazety duże i małe. Dziennik Gazeta Prawna: „Blackout na Dworcu Centralnym", „Gwiazdy na afterparty Verva Street Racing", „Już sprzedają last minute". Rzeczpospolita: „Boom na wideo w internecie”, „Koniec barier w outsourcingu bankowym”, „Granty za nowe miejsca pracy”,  „T-shirt musi kosztować 1500 zł.”. Gazeta Wyborcza: „Raport z Olewnika jak puzzle”, „Coming out: jestem nauczycielką i lesbijką”.

W artykule „W TVP zwolnienia" czytamy, że „potrzeba było wielu lat, żeby operatorzy steadicamu, kranów kamerowych, wózków, długoogniskowych obiektywów zdobyli swoje unikatowe umiejętności" co jest i tak pozytywnym zaskoczeniem bo np. branżowy (przynajmniej w teorii) „Press" pisze o ”unikalnych” odbiorcach TV czyli pewnie takich, którzy unikają telewizji. W innym miejscu „Press” informuje, że „KRRiT chce zaproponować odnawialny status must carry.” Autor  artykułu „Kupa nieszczęść Wiadomości TVP” dodaje dramatyzmu swojej story (czyli artykułowi) pisząc o wątkach telewizyjnych relacji, które „zbiegają się jak w thrillerze” i tworzy suspens godny Hitchcocka tam,  gdzie wystarczyłby zwykły dreszczowiec.

Serwisy internetowe kroczą tą samą drogą. Wirtualne Media informują nas w tytule, że „Branding na Facebooku może się opłacić" oraz, że „Axel Springer testuje tytuł z segmentu people". Prezentowana przez portal lista zarobków w polskiej branży reklamowej przyprawia o zawrót głowy – i wcale nie chodzi o kwoty, jakie się na niej pojawiają, ale o to, komu są przypisane. Okazuje się bowiem, że najwyższe są pensje financial directorów i creative directorów, choć buying directors też nieźle zarabiają. Cóż,  dziś dyrektor finansowy nie dostaje złamanego grosza, podobnie jak księgowy, którego zastąpił accountant, grafik zamiast którego mamy graphic designera i menadżer, którego zastąpił manager choć akurat w ofisie (sic!) wszyscy przytomni wołają na niego „menago".

Od jakiegoś czasu w Polsce mamy też spoty reklamowe, które brzmią lepiej niż jakieś tam reklamówki, a w portalu TVN24.pl dowiadujemy się że w Formule 1 „team orders to normalka".

Prawdziwe signum temporis stanowi jednak tytuł z portalu Wp.pl – „Kenzo na FashionPhilosophy Fashion Week Poland", który zawiera jedno polskie słowo. Może już lepiej pisać po angielsku?

Fol, czyli upadek

Upadek języka polskiego w mediach dokonuje się powoli, acz systematycznie. Pamiętam jak przy jakiejś kolejnej polskiej aferze pojawiły się po raz pierwszy „billingi z rozmów". Sprawa musiała być poważna, więc dziennikarze potraktowali ją poważnie skrupulatnie usuwając pospolite słowo „rachunki" z relacji. Również „granty" brzmią zdecydowanie poważniej i nowocześniej, niż jakieś tam stypendia, a wyborcze exit polls w wyborach prezydenckich robiły większe wrażenie od ankiet wyjściowych, które są dla polskich dziennikarzy mało wyjściowe.

Minęło już chyba kilka lat, odkąd  polskich pracowników zaczęły dowozić do pracy nowoczesne busy mknące po buspasach, a znane z piosenki niebieskie tramwaje „mknące po szynach przez wrocławskich ulic sto", wkrótce pewnie zastąpią tramy. Jedynie znaczek poczty mailowej @ wciąż brzmi swojsko odkąd w tym miejscu rozsiadła się nasza polska małpa.

Zbanować dziennikarza

Język polski upada, bo upada dziennikarstwo. Zawód ten jest wykonywany dziś często przez ludzi dziennikarsko niewykształconych, dla których przepustką do pojawienia się na wizji jest tkwienie w branży, do której nie predestynują ich ani ukończone studia, ani wiedza, ani nawet aparycja - a jedynie długoletnie „wysiadywanie" telewizyjnego ekranu i towarzyski układ. Gwiazdor nie musi się starać, by mówić poprawnie po polsku, bo kto go niby zbanuje? Account managers stacji prywatnych liczą pieniądze, a nie zgłoski. Z kolei w telewizji publicznej nie istnieją już egzaminy na karty mikrofonowe siejące niegdyś postrach u dziennikarzy, które – gdyby wprowadzić je dziś – oznaczałyby dla ok. 30  procent dzisiejszych telewizyjnych „gwiazd" konieczność rozstania się z występami na wizji. Co ciekawe biuro zajmujące się obecnie m.in. poprawnością językową dziennikarzy nosi dumną nazwę Biura Kontrolingu.

W efekcie polscy publicyści telewizyjni stale „poddają rzeczy w wątpliwość", „pytają się", a dziennikarze podają informacje „jako pierwsi". Obok błędów morfologicznych pojawiają się też i fonetyczne - różne gwarowe zaśpiewy, które trudno  nazwać manierą.

Nowomowa mediów udziela się politykom: Jerzy Buzek mówi o „największym festiwalu offowym w tej części Europy", a Józef Oleksy apeluje do Jarosława Kaczyńskiego, by ten zachował się jak „man". Nonszalancja językowa, która spływa z ekranu,  przesiąka społeczeństwo, wkrada się do blogów - np. bloger Ezekiel pisze o „zbanowanej Katarynie" (od ban - zakazywać).

Język mediów sączy się również do mleka polskiej matki, której dzieci to już nie Kasie i Zbyszki, ale Julie i Maksy, które tańczą w YouCan Dance w rytm okrzyków „oops, wow i cool". I tak Polska zaczyna mówić językiem Greenpointu. W naszym kraju niepostrzeżenie dokonuje się kulturowa konkwista, której naród bezwiednie ulega, choć moda ta nie pokrywa się z możliwościamirodaków, którzy – w swojej masie – po angielsku nie mówią.

Co ciekawe angielskiego zdają się nie znać także nasi dystrybutorzy filmów, którzy kaleczą język amerykański błędnie tłumacząc tytuły filmów z Hollywood. I tak nagrodzony Oscarami film Kathryn Bigelow „The Hurt Locker" w Polsce funkcjonuje jako „W pułapce wojny", choć oryginalny tytuł oznacza „Zamknięcie na ból" („Hurt locker” to w języku angielskim termin medyczny, jakim określenie się żołnierzy, którzy przeszli tak wiele, że przestają na ból reagować). Z kolei film Quentina Tarantino „Inglourious Basterds” czyli „Niechlóbne benkarty” (celowo z błędami w tytule, jak to u Tarantino) sprowadzono do pospolitego: „Bękarty wojny”. Oba tytuły bez zastrzeżeń przyjęli polscy dziennikarze, a polscy widzowie bez sprzeciwu je zaakceptowali – co dowodzi, że w przypadku polskiego narodu, z natury jednojęzycznego, cała ta amerykańska maniera płynąca ze szpalt gazet i ekranów telewizorów wygląda na żałosny i głupi szpan. Osobiście jest mi przykro, ponieważ mam w tym procesie swój udział - choć relacjonowanie „stamtąd” takie igraszki językowe dopuszcza, ponieważ jest rodzajem stylu uprawomocnionego latami pobytu za granicą.

W filmie „Silence of the Lambs", przetłumaczonym na nasz swojski język jako „Milczenie Owiec" (choć chodzi przecież o baranki), bohaterka filmu Claris Starling (Jodie Foster) opisuje scenę niewinnych baranków prowadzonych na rzeź, które mimo przerażenia - milczą. Podobnie jest z naszym językiem. Prowadzimy go spokojnie na rzeź, jakby niepomni tego, że kiedy ginie język ginie też i naród. A przecież Polacy nie gęsi lecz swój język mają. Więc skąd się bierze to milczenie?

www.MaxKolonko.com