Uznaję też opinię, że poziom naszych przedstawicieli we władzach ustawodawczych nie jest najwyższy (ot, taki jak społeczeństwo) i że senator Piesiewicz wyróżnia się na tym tle bardzo pozytywnie.
Dziwi mnie jednak przychylność wielu innych osób wobec woli kandydowania pana senatora w najbliższych wyborach. Może nawet nie dziwi (niewiele mnie już dziwi), co dostarcza mi kolejnego mocnego argumentu, że mamy dziś do czynienia z kryzysem pewnych publicznych norm i wartości. Kryzysem, który powoduje zmiany definitywne i nieodwracalne.
Nie chodzi tylko o to, że senator Piesiewicz, będąc adwokatem, ulegał szantażystom i płacił im haracz, czego absolutnie nie powinien robić nie tylko jako prawnik czy senator, ale i jako zwykły obywatel. Lekceważenie praworządności, podobnie jak lekceważenie prawa, powinno dyskwalifikować ludzi do pełnienia jakichkolwiek ról publicznych.
Nie chodzi nawet o to, że przerażony skandalem Piesiewicz obiecał swego czasu, że do polityki już nie wróci. Bo czymże dzisiaj jest obietnica?! Elementem gry wyborczej! Dlaczego senator Piesiewicz miałby traktować inaczej niż inni ten dawny fundament moralności życia publicznego, jakim jest obietnica? Toż to czysta naiwność. A senator Piesiewicz naiwny nie jest.
Nie chodzi też o usprawiedliwienie samego pana senatora, który mówi: „nikogo nie skrzywdziłem...". To żaden argument! W każdym razie w sferze publicznej. Na temat tego, czy pan senator kogoś skrzywdził, czy nie, mogą się wypowiedzieć osoby bliskie, rodzina czy kobiety, do których pan senator miał słabość. W życiu publicznym oświadczenie „nikogo nie skrzywdziłem” nie jest absolutnie żadną moralną zasługą, lecz elementarnym warunkiem uczciwości.
W sprawie senatora Piesiewicza chodzi o coś zupełnie innego niż to, na ile pan senator potrafi się wybronić z zarzutów. Bo potrafi. Potrafi również dowieść, że suma jego życiowych zasług jest znacznie większa niż suma jego przypadkowych grzechów. Bez wątpienia tak jest. Ale coś jednak jest nie tak.
Większość z nas ma swoje „ciemne strony", czyli słabości, dziwne nawyki lub brak odporności na pewne pokusy. Jeśli ktoś ma upodobania do nietypowego życia seksualnego, do zachowań masochistycznych, jedzenia robaków, upijania się, przebierania się w sukienki – to jego prywatna sprawa. Ochrona sfery prywatnej i jej intymność bronione są prawem. Ale gdy te upodobania bądź słabości ukażą się w sferze publicznej – niekiedy powinno się z niej wycofać. Ta „powinność” nie ma charakteru moralnego, lecz – jak to powiedzieć? Bo słowo „honor” dawno wyszło z użycia – to coś związanego z „zachowaniem twarzy”.
Nie oceniam moralnie senatora Piesiewicza i głęboko wierzę, że nikogo nie skrzywdził. Co najwyżej siebie. Znam też perfidię tabloidów i metod politycznej walki. Ubolewam tylko nad upadkiem pewnego zestawu norm publicznych wiązanych z dawnymi wartościami. Kiedyś ludzie pragnący „zachować twarz" wycofywali się z polityki i życia publicznego nie dlatego, że kogoś skrzywdzili (wszak politycy prowadzą wojny, gdzie krzywda jest na porządku dziennym, co często traktowane jest jako ich zasługa), ale dlatego, że posiadanie twarzy było niezbędne do skutecznego pełnienia roli politycznej.
Obrońcy senatora piszą: niechaj start w wyborach posłuży jako publiczny sprawdzian jego cnoty. Dla mnie sam fakt, że wielki moralizator polskiego kina podda się temu sprawdzianowi, jest kolejnym (nie pierwszym i nie ostatnim) dowodem na to, że pewna epoka odchodzi w zapomnienie, że giną wartości, które niegdyś obowiązywały w sferze publicznej, a dzisiaj nie ma dla nich żadnego zrozumienia. Być może w polityce twarz nie jest już potrzebna, wystarczą głosy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.