To, że władze monetarne i fiskalne miewają różne poglądy zdarza się na całym świecie. Jest zatem dość normalne i wynika z różnych zadań tych instytucji. To, że dwaj prominentni funkcjonariusze jednej z tych władz wypowiedzieli dokładnie przeciwstawne poglądy, uczynili to tego samego dnia i wykorzystali do propagowania swojego stanowiska tę samą państwową agencje informacyjną zdarzyło się w świecie po raz pierwszy, w Polsce 8 kwietnia między 8.14 i 12.00.
Bohaterami historii, którą wpisać można do księgi Guinessa są: Paweł Kowalewski, dyrektor Biura ds. Integracji ze Strefą Euro NBP i Witold Koziński, wiceprezes NBP. O 8.14 pan Kowalewski oświadczył PAP, że „Narodowy Bank Polski nadal stoi na stanowisku, że wejście do mechanizmu ERM2 w tym roku jest niewskazane”. O godz. 12.00 pan Koziński powiedział PAP „NBP nie widzi przeszkód w wejściu Polski do ERM2, ale pod warunkiem że zostanie rozstrzygnięta kwestia zmiany Konstytucji, a sytuacja na rynkach walutowych będzie stabilna”.
Jak łatwo zauważyć różnica sprowadza się nie tylko do tego czy NBP „stoi na stanowisku” czy też „nie widzi”. Różnica ma charakter bardziej fundamentalny i dotyczy dość bliskiej przyszłości monetarnej Polski. Można domniemywać, że wskazuje na to, że zdania wśród szefostwa NBP są w sprawie przechodzenia na euro podzielone. Co gorsza – domniemywać wolno – że każda z owych różniących się grup przekonana jest o monopolu racji dla swojego poglądu.
W jednej z tych wypowiedzi znalazły się także fragmenty kuriozalne. Pan Kowalewski bowiem nie dość, że powiedział, co powiedział, ale dla uzasadnienia swej wypowiedzi użył wszystkich tych argumentów, którymi posłużyć się mogą zagraniczni przeciwnicy (a są i tacy) szybkiej naszej euroizacji. Wskazał bowiem, że EBC nie musi interweniować w obronie polskiej waluty, że obecny kurs może być przez inne państwa uznany za zbyt promujący polską gospodarkę (a więc jest dla nas zbyt dobry) oraz, że trudno poważnie traktować państwo, którego waluta zmienia kurs w ciągu kilku miesięcy o jedną trzecią. Naiwnością byłoby przypuszczać, że zagraniczni politycy, finansiści czy dziennikarze tego nie wiedzą. Nie można zatem pana Kowalewskiego oskarżać o zdradzenie tajemnicy państwowej. Nie można jednak nie zauważyć, że dostarczył im potężnej amunicji, bowiem krytyczne wobec Polski wypowiedzi będą rozpoczynać się teraz od słów: „Nawet władze NBP przyznają, że …”.
Mój znajomy, a człek to bywały w świecie, twierdzi, że to co odróżnia Polskę od innych wysoko rozwiniętych krajów to fakt, że polscy funkcjonariusze państwowi: „mówią o jedno słowo za dużo”. I muszę mu przyznać rację. Jego spostrzeżenie bowiem w omawianym przypadku znalazło pełne potwierdzenie.
Jak łatwo zauważyć różnica sprowadza się nie tylko do tego czy NBP „stoi na stanowisku” czy też „nie widzi”. Różnica ma charakter bardziej fundamentalny i dotyczy dość bliskiej przyszłości monetarnej Polski. Można domniemywać, że wskazuje na to, że zdania wśród szefostwa NBP są w sprawie przechodzenia na euro podzielone. Co gorsza – domniemywać wolno – że każda z owych różniących się grup przekonana jest o monopolu racji dla swojego poglądu.
W jednej z tych wypowiedzi znalazły się także fragmenty kuriozalne. Pan Kowalewski bowiem nie dość, że powiedział, co powiedział, ale dla uzasadnienia swej wypowiedzi użył wszystkich tych argumentów, którymi posłużyć się mogą zagraniczni przeciwnicy (a są i tacy) szybkiej naszej euroizacji. Wskazał bowiem, że EBC nie musi interweniować w obronie polskiej waluty, że obecny kurs może być przez inne państwa uznany za zbyt promujący polską gospodarkę (a więc jest dla nas zbyt dobry) oraz, że trudno poważnie traktować państwo, którego waluta zmienia kurs w ciągu kilku miesięcy o jedną trzecią. Naiwnością byłoby przypuszczać, że zagraniczni politycy, finansiści czy dziennikarze tego nie wiedzą. Nie można zatem pana Kowalewskiego oskarżać o zdradzenie tajemnicy państwowej. Nie można jednak nie zauważyć, że dostarczył im potężnej amunicji, bowiem krytyczne wobec Polski wypowiedzi będą rozpoczynać się teraz od słów: „Nawet władze NBP przyznają, że …”.
Mój znajomy, a człek to bywały w świecie, twierdzi, że to co odróżnia Polskę od innych wysoko rozwiniętych krajów to fakt, że polscy funkcjonariusze państwowi: „mówią o jedno słowo za dużo”. I muszę mu przyznać rację. Jego spostrzeżenie bowiem w omawianym przypadku znalazło pełne potwierdzenie.