Na futbolu znają się wszyscy, więc przyczyn niepowodzenia polskiej reprezentacji na Euro, jest już pewnie co najmniej z parę milionów. Moja jest taka...
Leo Beenhakker przed mistrzostwami wielokrotnie powtarzał swą ulubione frazę o przechodzeniu na jasną stronę księżyca. Droga to jednak daleka, nie da się jej pokonać w jeden dzień, tak jak nie da się ot tak, nagle wskoczyć z poziomu ligowego na międzynarodowy, o czym również często trener mówił.
Jak wiele Polakom do tego poziomu brakuje? Można zażartować, że jakieś 30 cm – bo mniej więcej na tyle odskakiwała naszym zawodnikom przyjmowana piłka, podczas gdy rywalom najczęściej kleiła się do nogi. Na naukę techniki jednak na Euro jest zbyt późno. Zwłaszcza, że w trakcie meczów główną słabością Polaków nie był brak efektownych sztuczek technicznych, ale błędy zupełnie podstawowe, można rzec dziecinne. Jak wytłumaczyć, że nasi reprezentanci nie umieli poprawnie kopnąć nawet stojącej piłki z rzutu wolnego czy rożnego? Jak zrozumieć, że nie potrafili celnie dośrodkować, nawet gdy nie przeszkadzał rywal? Jak się pogodzić z tym, że zamiast do kolegów podawali piłkę do rywali?
Gdy przyczyny nie da się znaleźć w nogach, zwykle trzeba jej poszukać w głowach. Większość Polaków zwyczajnie nie dorosła do takiego turnieju. Artur Boruc w prestiżowych meczach o stawkę czuje się jak ryba w wodzie, inni są niepewni, boją się. Dlaczego zresztą miałoby być inaczej? Skoro – jak sami mówią – Euro to dla nich turniej życia, najważniejsze mecze w karierze itd. Reprezentanci Niemiec, ale też i Chorwaci, których sporo gra w Bundeslidze, różnych naprawdę ważnych meczy grają bez liku. Co rusz muszą więc podejmować odpowiedzialne zadania. Deprymująco na nich nie działa ani pełen stadion, ani podniosła atmosfera, ani stawka o jaką toczy się gra. A nasi się boją. Brak zaufania we własne siły powoduje, że zamiast zdecydować się na jakąś zdecydowaną akcję zaczepną wolą oddać piłkę koledze. Jak coś się nie uda – to będzie jego wina. No ale przy takim graniu, to gdy noga zadrży - piłkę przejmuje rywal i nieszczęście gotowe. Celowo nie prowadzę tu rozważań nad powołaniami Beenhakkera czy doborem taktyki na poszczególne mecze. Prawdę powiedziawszy mają one znaczenie wtórne, gdy w tak ważnych meczach nasi po prostu oddawali piłkę rywalom. Zresztą trudno uznać by potencjał graczy, którzy zostali w domu był znacząco większy od tych, którzy na Euro pojechali. Generalnie większość naszych piłkarzy prezentuje po prostu klasę co najwyżej średnią, a dobrze lub bardzo dobrze potrafią zagrać tylko wtedy gdy mają swój dzień. Ale kto potrafi przewidzieć kiedy on nastąpi?
Sytuacja szybko się nie poprawi. Nasze kluby odpadają w coraz wcześniejszych fazach europejskich pucharów, gwiazdy reprezentacji często grzeją ławę w klubach zagranicznych. Niezbędnego doświadczenia nie ma więc gdzie i komu zdobywać. A brak regularnej gry z dobrymi rywalami, lub co gorsza brak gry w ogóle prędzej czy później musi powodować także obniżenie formy fizycznej i tzw. czucia piłki. Czy to znaczy, że jesteśmy skazani na niekończące się pasmo klęsk? Nie, po prostu, przynajmniej na razie, musimy liczyć nie tylko na swoich piłkarzy ale i na łut szczęścia, który pozwoli obrócić sprawy na naszą korzyść, piłkarzom dodać otuchy, a rywalom spętać nogi ze strachu. Na dziesięć meczów z Niemcami zapewne osiem przegramy, ale jeden przy szczęśliwym zbiegu okoliczności możemy wygrać. Gdyby Jacek Krzynówek strzelił gola w pierwszej minucie meczu w Klagenfurcie być może to właśnie byłby ten jeden wymarzony. No, ale nie strzelił, a drugim meczu los zamiast do nich uśmiechnął się do Austriaków, którzy akurat szczęścia - tak jak i my - bardzo potrzebowali.
Jak wiele Polakom do tego poziomu brakuje? Można zażartować, że jakieś 30 cm – bo mniej więcej na tyle odskakiwała naszym zawodnikom przyjmowana piłka, podczas gdy rywalom najczęściej kleiła się do nogi. Na naukę techniki jednak na Euro jest zbyt późno. Zwłaszcza, że w trakcie meczów główną słabością Polaków nie był brak efektownych sztuczek technicznych, ale błędy zupełnie podstawowe, można rzec dziecinne. Jak wytłumaczyć, że nasi reprezentanci nie umieli poprawnie kopnąć nawet stojącej piłki z rzutu wolnego czy rożnego? Jak zrozumieć, że nie potrafili celnie dośrodkować, nawet gdy nie przeszkadzał rywal? Jak się pogodzić z tym, że zamiast do kolegów podawali piłkę do rywali?
Gdy przyczyny nie da się znaleźć w nogach, zwykle trzeba jej poszukać w głowach. Większość Polaków zwyczajnie nie dorosła do takiego turnieju. Artur Boruc w prestiżowych meczach o stawkę czuje się jak ryba w wodzie, inni są niepewni, boją się. Dlaczego zresztą miałoby być inaczej? Skoro – jak sami mówią – Euro to dla nich turniej życia, najważniejsze mecze w karierze itd. Reprezentanci Niemiec, ale też i Chorwaci, których sporo gra w Bundeslidze, różnych naprawdę ważnych meczy grają bez liku. Co rusz muszą więc podejmować odpowiedzialne zadania. Deprymująco na nich nie działa ani pełen stadion, ani podniosła atmosfera, ani stawka o jaką toczy się gra. A nasi się boją. Brak zaufania we własne siły powoduje, że zamiast zdecydować się na jakąś zdecydowaną akcję zaczepną wolą oddać piłkę koledze. Jak coś się nie uda – to będzie jego wina. No ale przy takim graniu, to gdy noga zadrży - piłkę przejmuje rywal i nieszczęście gotowe. Celowo nie prowadzę tu rozważań nad powołaniami Beenhakkera czy doborem taktyki na poszczególne mecze. Prawdę powiedziawszy mają one znaczenie wtórne, gdy w tak ważnych meczach nasi po prostu oddawali piłkę rywalom. Zresztą trudno uznać by potencjał graczy, którzy zostali w domu był znacząco większy od tych, którzy na Euro pojechali. Generalnie większość naszych piłkarzy prezentuje po prostu klasę co najwyżej średnią, a dobrze lub bardzo dobrze potrafią zagrać tylko wtedy gdy mają swój dzień. Ale kto potrafi przewidzieć kiedy on nastąpi?
Sytuacja szybko się nie poprawi. Nasze kluby odpadają w coraz wcześniejszych fazach europejskich pucharów, gwiazdy reprezentacji często grzeją ławę w klubach zagranicznych. Niezbędnego doświadczenia nie ma więc gdzie i komu zdobywać. A brak regularnej gry z dobrymi rywalami, lub co gorsza brak gry w ogóle prędzej czy później musi powodować także obniżenie formy fizycznej i tzw. czucia piłki. Czy to znaczy, że jesteśmy skazani na niekończące się pasmo klęsk? Nie, po prostu, przynajmniej na razie, musimy liczyć nie tylko na swoich piłkarzy ale i na łut szczęścia, który pozwoli obrócić sprawy na naszą korzyść, piłkarzom dodać otuchy, a rywalom spętać nogi ze strachu. Na dziesięć meczów z Niemcami zapewne osiem przegramy, ale jeden przy szczęśliwym zbiegu okoliczności możemy wygrać. Gdyby Jacek Krzynówek strzelił gola w pierwszej minucie meczu w Klagenfurcie być może to właśnie byłby ten jeden wymarzony. No, ale nie strzelił, a drugim meczu los zamiast do nich uśmiechnął się do Austriaków, którzy akurat szczęścia - tak jak i my - bardzo potrzebowali.