Musiałby nastąpić zupełnie nieprawdopodobny ciąg zdarzeń, żeby – zgodnie z życzeniem prezydenta – Polacy w referendum zablokowali prywatyzację szpitali.
Przede wszystkim nie ma sensu rozstrzygania w referendum problemu, który nie istnieje. Nie ma jeszcze ustawy o komercjalizacji szpitali i nie wiadomo, kiedy będzie i w jakim kształcie. Projekt utkwił gdzieś w Sejmie i sami politycy platformy nie wiedzą, co z nim dalej robić. Przekonują tylko, że nie mają zamiaru prywatyzować, a jedynie komercjalizować.
Po drugie, na referendum musi zgodzić się Senat bezwzględną większością głosów. Tymczasem PiS ma w wyższej izbie tylko 38 senatorów. Sądzenie, że politycy PO zagłosują po myśli prezydenta jest naiwnością. Tym bardziej, że normą jest, iż w referendach decyduje się o sprawach naprawdę kluczowych dla kraju, a nie tak mało istotnych jaką jest z tego punktu widzenia los szpitali.
Załóżmy jednak, że doszłoby do referendum; prawdopodobnie byłoby ono nieważne, ponieważ nie wzięłaby w nim udziału połowa uprawnionych do głosowania. Pamiętajmy, że nawet referendum w sprawie przystąpienia Polski do UE zostało rozciągnięte na dwa dni, żeby wyciągnąć z domów wystarczającą liczbę głosujących. Sprawa – trudne słowo – komercjalizacji niewielu z nas obchodzi, jeszcze mniej rozumie jej mechanizm. Dlatego ci, którzy poszliby na referendum, oddaliby swój głos tylko pod wpływem kampanii marketingowej obozu platformy lub pisowsko-prezydenckiego.
Pomysł prezydenta to wyłącznie zabieg propagandowy. Dzięki niemu Lech Kaczyński przypomni o swoim solidarnościowym pomyśle na państwo, doda, że nie zgadza się z liberałami i zarobi kilka dodatkowych punktów w sondażach. Politycy platformy odpowiedzą, że prezydent „bełkocze i podburza", przeszkadzając w ratowaniu służby zdrowia, i mu te punkty odbiorą. Bo o to chodzi w tej politycznej bijatyce – o punkty w sondażach.
Po drugie, na referendum musi zgodzić się Senat bezwzględną większością głosów. Tymczasem PiS ma w wyższej izbie tylko 38 senatorów. Sądzenie, że politycy PO zagłosują po myśli prezydenta jest naiwnością. Tym bardziej, że normą jest, iż w referendach decyduje się o sprawach naprawdę kluczowych dla kraju, a nie tak mało istotnych jaką jest z tego punktu widzenia los szpitali.
Załóżmy jednak, że doszłoby do referendum; prawdopodobnie byłoby ono nieważne, ponieważ nie wzięłaby w nim udziału połowa uprawnionych do głosowania. Pamiętajmy, że nawet referendum w sprawie przystąpienia Polski do UE zostało rozciągnięte na dwa dni, żeby wyciągnąć z domów wystarczającą liczbę głosujących. Sprawa – trudne słowo – komercjalizacji niewielu z nas obchodzi, jeszcze mniej rozumie jej mechanizm. Dlatego ci, którzy poszliby na referendum, oddaliby swój głos tylko pod wpływem kampanii marketingowej obozu platformy lub pisowsko-prezydenckiego.
Pomysł prezydenta to wyłącznie zabieg propagandowy. Dzięki niemu Lech Kaczyński przypomni o swoim solidarnościowym pomyśle na państwo, doda, że nie zgadza się z liberałami i zarobi kilka dodatkowych punktów w sondażach. Politycy platformy odpowiedzą, że prezydent „bełkocze i podburza", przeszkadzając w ratowaniu służby zdrowia, i mu te punkty odbiorą. Bo o to chodzi w tej politycznej bijatyce – o punkty w sondażach.