W sporze o samolot dla prezydenta na szczyt Unii Europejskiej w Brukseli Kancelaria Premiera przeszarżowała - ocenił politolog z Uniwersytetu Śląskiego dr Marek Migalski.
Może na tym - jego zdaniem - zyskać prezydent, a stracić -premier.
"Prezydent Kaczyński może teraz zacząć uchodzić za ofiarę małostkowości i złośliwości otoczenia premiera, bo to kolejna taka sytuacja w ciągu ostatnich dni. Premier Tusk nie rozumie chyba, że Polacy solidaryzują się z ofiarami. Zyska na tym bezpośrednio prezydent, który zresztą szantażuje rolą ofiary mówiąc np., że poleci na szczyt z prezydentem Litwy Valdasem Adamkusem" - powiedział politolog.
Według niego premier straci na konflikcie, zaprzeczając w nim w pewnym sensie swojemu wizerunkowi z ubiegłorocznych wyborów. "Wtedy wygrał, bo był sympatyczny, ludzie go lubili, uważali, że jest innym politykiem, bo posługuje się językiem przyjaźni, miłości. Krótko mówiąc, prezydent zyska jako ofiara, premier straci jako złośliwiec" - dodał.
Zaznaczył, że prezydent Lech Kaczyński "rozpycha się" w ramach konstytucyjnych uprawnień, chce wygospodarować więcej, niż na razie ma. Ocenił, że obwiązująca konstytucja jest "niezbyt jasna" jeśli chodzi o podział niektórych kompetencji prezydenta i premiera. "Nie zaszkodziłoby doprecyzowanie tych kwestii choćby w ustawie kompetencyjnej, o której mówi rząd. Nie sądzę jednak, by nawet jaśniejsze zapisy zapobiegły obecnemu konfliktowi. To bardziej kwestia obyczaju politycznego i bieżącej walki politycznej" - zaznaczył.
Marek Migalski nie ma wątpliwości, że konflikt wpisuje się w kampanię przed wyborami prezydenckimi w 2010 r. "Obu stronom przyświeca chęć zniszczenia przeciwnika. Niewątpliwie po fazie zaostrzenia będziemy mieli do czynienia z fazą ocieplenia, generalnie jednak konflikty będą się powtarzać aż do wyborów" - mówił.
Na tej walce korzystają bowiem - zdaniem dr. Migalskiego -obie strony. "W polityce gdzie dwóch się bije, obu korzysta. Eliminują bowiem innych przeciwników, teraz przecież nie ma nikogo trzeciego" - podsumował.Premier Donald Tusk zdał sobie sprawę, że działanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w sprawie szczytu UE jest częścią jego szerszej ofensywy, dlatego chce go za wszelką cenę zatrzymać - tak politolog z Uniwersytetu Humanistyczno- Przyrodniczego w Kielcach prof. Kazimierz Kik ocenił fakt odmowy udostępnienia głowie państwa samolotu rządowego.
We wtorek wieczorem spór między szefem rządu, a głową państwa o to kto ma polecieć na unijny szczyt przybrał nowego wymiaru. Szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski odmówił prezydentowi udostępnienia samolotu na przelot do Brukseli. Arabski tłumaczył, że stało się tak, bo podróż Lecha Kaczyńskiego miała mieć prywatny charakter.
Kik ocenił we wtorkowej rozmowie z PAP, że prezydent rozpoczął kilkanaście dni temu intensyfikację swoich działań. Przypomniał, że L. Kaczyński odwiedza w ostatnich dniach różne miejsca w kraju, ale też chce zwołania Rady Gabinetowej i zapowiedział wniosek o przeprowadzenie referendum w sprawie reformy służby zdrowia. Zdaniem politologa walka o wyjazd na szczyt UE jest tylko kontynuacją tej ofensywy.
"Najpewniej strona rządowa zorientowała się, że chodzi o przejęcie inicjatywy politycznej przez prezydenta i nie chce do tego dopuścić" - uważa ekspert.
W jego ocenie, szef rządu zdał też sobie sprawę, że prezydent nie będzie miał zahamowań przed działaniami, które będą zgodnie z jego wizją Polski w stosunkach międzynarodowych. Kik przypomniał, że Tusk podkreślał przed wylotem do Brukseli, że stanowisko głowy państwa różni się od stanowiska rządu w sprawach, które będą poruszane na szczycie.
Politolog jest zdania, że to jednak szef rządu może ponieść większe straty w tym sporze, bo jego oponenci będą mu zarzucali, że wszystko co robi przyporządkowuje swoim aspiracjom prezydenckim.
Zaostrzenie konfliktu między prezydentem i premierem przełoży się też - w ocenie Kika - na scenę partyjną. Ekspert przewiduje, że pogłębi to spór między PO i PiS, a partia Donalda Tuska będzie dążyła nawet do rozbicia Prawa i Sprawiedliwości.Stroną, która podgrzewa konflikt odnośnie składu delegacji na szczyt UE jest rząd - ocenia socjolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego Zdzisław Krasnodębski.
We wtorek szef kancelarii premiera Tomasz Arabski powiedział, że "rząd nie udzielił prezydentowi rządowego samolotu do Brukselii, ponieważ jest to prywatna podróż głowy państwa". Arabski tłumaczył także tę decyzję oficjalnym składem polskiej delegacji na szczyt UE w Brukseli, która jak dodał, składa się z premiera oraz ministrów spraw zagranicznych i finansów.
Zdaniem Krasnodębskiego "premier przekroczył jednak pewną granicę". "Nawet to jest takie udaremnianie prezydentowi wykonywania jego funkcji" - powiedział socjolog.
W jego opinii obecnie dzieją się "rzeczy niebywałe do tej pory w polskiej polityce". "Niezależnie jak interpretowalibyśmy konstytucję prezydent, stojąc na straży suwerenności, nie jest podwładnym premiera" - dodał.
Według socjologa obecny konflikt między prezydentem i premierem wynika z faktu, iż "nie do końca jest jasna konstytucja". Dlatego, jego zdaniem, obecnie mamy do czynienia z dużym konfliktem politycznym i "odmiennymi koncepcjami polityki zagranicznej".
Krasnodębski powiedział, że obecny konflikt w istocie dotyczy "kształtu konstytucyjnego państwa". Dodał, iż "bardzo pesymistycznie" ocenia możliwość rozwiązania sporu. "Wyjście jest takie, że można odwołać się do konstytucjonalistów, ale mało widzę osób, które nie byłyby uwikłane w ten konflikt" - ocenił.
"Być może czeka nas duże przesilenie polityczne, oby nas ono drogo nie kosztowało" - zaznaczył.Z konstytucyjnego punktu widzenia w sporze o delegację na szczyt UE 100 proc. racji ma premier - ocenił politolog z Polskiej Akademii Nauk i Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej prof. Radosław Markowski.
Jak wyjaśnił Markowski, system parlamentarno-gabinetowy, w którym władza wykonawcza dzielona jest pomiędzy prezydenta a rząd, funkcjonuje w ok. 10 krajach europejskich i w każdym z nich jasne jest, że za politykę związaną z gospodarką i ochroną środowiska odpowiada rząd i to rząd jest z niej rozliczany. Dlatego na szczyt UE jedzie premier i on decyduje jaki ma być skład delegacji.
"Zobaczymy jutro z ilu, spośród tych 10 krajów europejskich, na szczyt do Brukseli przyjedzie prezydent. Stawiam na to, że z jednego - z Litwy. Będzie tak dlatego, że na Litwie właśnie odbyły się wybory i urzędujący premier stracił legitymację, bo przegrał te wybory. Dlatego przyjedzie także prezydent jako element i wskaźnik kontynuacji polityki litewskiej. Może także z Rumunii, bo tam również obrodziło dość infantylnymi politykami" - tłumaczył politolog.
"Na marginesie: o poziomie rozeznania Prezydenta i jego kancelarii w polityce międzynarodowej niech świadczy fakt, iż chce on korzystać z usług (z samolotu - PAP) prezydenta Litwy, kraju który właśnie poprzez manipulacyjną ordynację wyborczą właściwie wyrugował jakąkolwiek reprezentację polityczną 8-procentowej mniejszości polskiej na Litwie w tamtejszym Sejmie. Rozumiem, że to w uznaniu tych zasług dla mniejszości polskiej na Litwie prezydent Polski chce legitymizować te działania ościennego kraju" - dodał.
Zdaniem politologa, rolą prezydenta jest raczej przedstawianie ogólnych strategii i wizji rozwoju kraju i Europy. Natomiast szczegółowe negocjacje prowadzi rząd. "Poza tym, jeśli skład polskiej delegacji na szczyt został zatwierdzony w Brukseli, to każdy inny polityk, który będzie chciał się na szczyt wybrać, może to zrobić tylko prywatnie. Nawet, jeśli to prezydent" - podkreślił Markowski.
Poza tym, jak mówił, odmowa powrotu rządowego samolotu po prezydenta może być spowodowana jakimiś procedurami, które nie są powszechnie znane. "Być może samolot nie może wrócić do kraju, dopóki szef delegacji rządowej pozostaje za granicą. Może być tak, że wojskowy odpowiedzialny za delegację musi pozostawić samolot do dyspozycji szefa delegacji na wszelki wypadek. W takiej sytuacji minister, który nakazałby powrót samolotu mógłby nawet być narażony na odpowiedzialność karną" - zaznaczył.
Według niego, nie należy przesadzać z obawami, że spór kancelarii premiera z kancelarią prezydenta niekorzystnie odbije się na wizerunku i wiarygodności Polski na arenie międzynarodowej. "Nikogo to nie obchodzi. To może być potraktowane w Brukseli jako przedmiot dowcipów, jak koloryt towarzyszący szczytowi. Wszyscy raczej będą zadowoleni, że jeden z ważnych w negocjacjach krajów sam się osłabia. Mamy kryzys gospodarczy, światowa gospodarka może się zawalić i to jest ważne, a nie dwóch panów z jednego kraju, którzy wzajemnie podstawiają sobie nogę" - ocenił politolog.
Jak dodał, prezydent intensywnie rozpoczął kampanię wyborczą i stąd jego podkreślanie swojej pozycji jako pierwszej osoby w państwie. "Paradoks polega jednak na tym, ze ten pierwszy polityk kraju melduje innemu politykowi +wykonywanie zadań+. Dla każdego uważnego obserwatora oczywiste jest, że prezydent związany jest z jedną z partii politycznych i blisko współpracuje ze swoim bratem, który tą partią kieruje. Przy czym wiadomo, że to brat wyznacza zadania dla prezydenta, co przeczy jego stanowisku, że jest on pierwszą osobą w państwie" - powiedział Markowski.pap, keb