"Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" to znak swoich czasów. Wizja zasłużonego końca naszej cywilizacji jest wyrazem protestu wobec porządków panujących w świecie zachodnim, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych przez ostatnie kilka lat.
Słuszna kara wymierzona ludzkości nie znalazłaby zrozumienia w latach 90. Wtedy rację bytu miały takie filmy jak „Dzień Niepodległości" – tam ludzkość jakoś sobie radziła, ufnie spoglądała w przyszłość, a co najważniejsze była rządzona przez godnych zaufania i umiejących ze sobą współpracować mężów stanu. Zło i głupotę reprezentowały wyłącznie służby specjalne.
W "Dniu..." sytuacja jest już zupełnie inna. Owszem świat nadal pełny jest ludzi mądrych i dobrych, ale ostateczne zdanie ma apodyktyczna baba z tapirem na głowie (sekretarz obrony USA) i - nie pokazany w filmie - prezydent. Ten ostatni ukryty w niedostępnym bunkrze, z nikim się nie konsultując wybiera pochopnie najgłupszy, wariant działania.
UFO ląduje w Nowym Jorku nie dlatego, że jest to najbardziej znane amerykańskie miasto, ale ponieważ znajduje się tam gmach ONZ. Amerykanie zachowują się jednak arogancko: otaczają obiekt setkami uzbrojonych żołnierzy, a następnie "prywatyzują" obcego emisariusza. Ich subtelność to alegoria operacji pokojowej na terenie Iraku. Komuś zadrgał palec na spuście i jeden z setek odbezpieczonych karabinów wypala... Sytuacja staje się coraz groźniejsza. Filmowcy pochylają się też nad (tylko amerykańskimi wprawdzie) ofiarami ostatnich wojen i pozostawionymi przez nie sierotami. Wszystko razem to aż nazbyt czytelne oskarżenie Busha i jego odchodzącej ekipy.
Kończąc wątek polityczny, warto poświęcić kilka słów samej produkcji. Film określiłbym przede wszystkim jako stonowany – brak w nim głupawego patosu i tandetnych, "hollywoodzkich" zagrywek. Obsada nie budzi większych zastrzeżeń, może poza „bardzo mądrym naukowcem", w której to roli obsadzono kolejnego starego Anglika, tym razem Johna Cleese. Keanu Reeves idealnie nadaje się na kosmitę, a występujące w filmie dziecko nie drażni. Dodajmy do tego starannie przygotowaną, drogą scenografię, efekty komputerowe z najwyższej półki i dobrą skłaniającą do refleksji fabułę.
Pierwszy "Dzień..." powstał jako jedna z licznych umoralniających produkcji science-fiction lat 50., w czasie wojny koreańskiej kiedy groźba konfliktu nuklearnego i związana z nią paranoja zataczały szerokie kręgi. Jestem niezmiernie ciekaw, jakie inwazje kosmiczne zafunduje nam Hollywood za pięć albo dziesięć lat. Miejmy nadzieję, że do obrony planety znów poprowadzi nas prezydent będący skrzyżowaniem Clintona z Johnem Waynem. A może będzie podobny do Obamy?
W "Dniu..." sytuacja jest już zupełnie inna. Owszem świat nadal pełny jest ludzi mądrych i dobrych, ale ostateczne zdanie ma apodyktyczna baba z tapirem na głowie (sekretarz obrony USA) i - nie pokazany w filmie - prezydent. Ten ostatni ukryty w niedostępnym bunkrze, z nikim się nie konsultując wybiera pochopnie najgłupszy, wariant działania.
UFO ląduje w Nowym Jorku nie dlatego, że jest to najbardziej znane amerykańskie miasto, ale ponieważ znajduje się tam gmach ONZ. Amerykanie zachowują się jednak arogancko: otaczają obiekt setkami uzbrojonych żołnierzy, a następnie "prywatyzują" obcego emisariusza. Ich subtelność to alegoria operacji pokojowej na terenie Iraku. Komuś zadrgał palec na spuście i jeden z setek odbezpieczonych karabinów wypala... Sytuacja staje się coraz groźniejsza. Filmowcy pochylają się też nad (tylko amerykańskimi wprawdzie) ofiarami ostatnich wojen i pozostawionymi przez nie sierotami. Wszystko razem to aż nazbyt czytelne oskarżenie Busha i jego odchodzącej ekipy.
Kończąc wątek polityczny, warto poświęcić kilka słów samej produkcji. Film określiłbym przede wszystkim jako stonowany – brak w nim głupawego patosu i tandetnych, "hollywoodzkich" zagrywek. Obsada nie budzi większych zastrzeżeń, może poza „bardzo mądrym naukowcem", w której to roli obsadzono kolejnego starego Anglika, tym razem Johna Cleese. Keanu Reeves idealnie nadaje się na kosmitę, a występujące w filmie dziecko nie drażni. Dodajmy do tego starannie przygotowaną, drogą scenografię, efekty komputerowe z najwyższej półki i dobrą skłaniającą do refleksji fabułę.
Pierwszy "Dzień..." powstał jako jedna z licznych umoralniających produkcji science-fiction lat 50., w czasie wojny koreańskiej kiedy groźba konfliktu nuklearnego i związana z nią paranoja zataczały szerokie kręgi. Jestem niezmiernie ciekaw, jakie inwazje kosmiczne zafunduje nam Hollywood za pięć albo dziesięć lat. Miejmy nadzieję, że do obrony planety znów poprowadzi nas prezydent będący skrzyżowaniem Clintona z Johnem Waynem. A może będzie podobny do Obamy?