W wywiadzie dla sobotniego wydania "Daily Telegraph" oświadczył ponadto, że brytyjskie władze mają "krew na rękach", ponieważ mimo ostrzeżeń nie dostarczyły żołnierzom odpowiedniego sprzętu.
To pierwszy wywiad 40-letniego Morleya dla prasy od ustąpienia w listopadzie zeszłego roku. Dymisja była następstwem śmierci czterech brytyjskich żołnierzy, którzy zginęli, gdy ich pojazd - Snatch Land Rover - w czerwcu 2008 roku wjechał na minę w prowincji Helmand, na południu Afganistanu. Morley ostrzegał wcześniej Ministerstwo Obrony przed niedostosowaniem tych wozów do warunków bojowych.
Wśród ofiar śmiertelnych była pierwsza kobieta, która zginęła w czasie misji afgańskiej, kapral Sarah Bryant.
"Musiałem zrezygnować. Ostrzegałem (resort obrony), że będą niepotrzebne ofiary, jeśli nie dostaniemy odpowiedniego sprzętu, a oni to zignorowali. Mają krew na rękach" - powiedział gazecie.
W opinii brytyjskiego wojskowego, misja afgańska jest podkopywana przez braki osobowe i w wyposażeniu.
"Myślę, że liczba ofiar i poziom wyniszczenia będą tylko wzrastać. To odpowiada początkowi wojny w Wietnamie, jeszcze wiele się zdarzy" - powiedział.
"Kontrolujemy małe skrawki ziemi w prowincji Helmand i oszukujemy samych siebie, jeśli sądzimy, że nasze wpływy sięgają 500 metrów poza nasze bazy" - kontynuował Morley.
W odpowiedzi na te zarzuty Ministerstwo Obrony opisało sytuację w Afganistanie jako "możliwą do opanowania" i oceniło, że zwiększenie liczby amerykańskich żołnierzy latem będzie miało duży wpływ na poprawę bezpieczeństwa. Rzecznik resortu oświadczył też, że wozy Snatch Land Rover nie są odpowiednie do operacji o wysokim stopniu ryzyka, ale sprawdzają się w codziennych, rutynowych akcjach.
W tym roku w Afganistanie zginęło 12 żołnierzy brytyjskich, a od początku operacji w 2001 roku - 149. Brytyjski kontyngent liczy 8.300 żołnierzy, większość z nich stacjonuje w prowincji Helmand.