Nie tylko Ameryka i Europa nie chcą uznać niepodległości Abchazji i Osetii Południowej, ale i Chiny. Nawet Białoruś bez wielkiego entuzjazmu odniosła się do decyzji prezydenta Miedwiediewa. Czyżby Rosja się przeliczyła? A może w tym szaleństwie jest metoda?
Przyznaję się bez bicia, że nie wiem, o co naprawdę chodziło rosyjskiemu prezydentowi, gdy zdecydował się uznać dwie odszczepieńcze republiki. Swoją decyzją zaskoczył wszystkich bo nikt tak naprawdę nie podejrzewał, że niedawny pupilek rusofilskiego zachodu Europy zagra va bank i w dodatku tak szybko. Można było raczej oczekiwać gry na zwłokę i zniuansowanego drażnienia świata.
Tymczasem pan z Kremla zadziałał niczym błyskawica i nawet Rzym i Paryż nie mogły tym razem znaleźć argumentów na usprawiedliwienie Rosji. Jeśli następca Putina liczył na to, że nowe republiki uznają te wszystkie kraje, które mają dość pacta americana, to się przeliczył. Chiny, obawiające się chociażby roszczeń Tybetu, powiedziały Moskwie "nie". Nawet Białoruś zachowała się niczym przysłowiowy chiński ochotnik. Bo uznanie niepodległości Abchazji i Osetii to kolejny po Kosowie groźny precedens, naruszający porządek geopolityczny i żaden z krajów, mających u siebie silne reprezentacje innych grup narodowościowych nie zaryzykuje poparcia takiej polityki. O ile Ameryka miała przyzwolenie świata na oderwanie Kosowa od Serbii, o tyle Rosja analogicznego przyzwolenia nie dostała.
A może Miedwiedewowi chodziło o coś innego? O pokazanie, jak niebezpieczne skutki może mieć kwestionowanie integralności terytorialnej państw ościennych i jednoczesne pogrożenie palcem takim Ukraińcom czy Mołdawianom? I jednoczesne sprawdzenie, jak daleko może się Kreml posunąć w swojej mocarstwowej polityce, a Osetia i Abchazja są tylko papierkiem lakmusowym.
Bo, jak słusznie zauważył w komentarzu do mojego poprzeniego wpisu jeden z internautów, Rosja także może się obawiać separatyzmu na swoim podwórku. Nie leży w jej interesie zadrażnianie sytuacji w Inguszetii czy Dagestanie i ponowne otwieranie pola walki z muzułmanani. To, że oderwanie dwóch regionów od Gruzji służy wojnie energetycznej, to jest pewne. Ale na tym nie koniec. Jestem pesymistką i uważam, że nawet międzynarodowe "nie" dla wolnych Osetii i Abchazji nie przywróci tych ziem do Gruzji. I byłby to niestety sukces Rosji.
Tymczasem pan z Kremla zadziałał niczym błyskawica i nawet Rzym i Paryż nie mogły tym razem znaleźć argumentów na usprawiedliwienie Rosji. Jeśli następca Putina liczył na to, że nowe republiki uznają te wszystkie kraje, które mają dość pacta americana, to się przeliczył. Chiny, obawiające się chociażby roszczeń Tybetu, powiedziały Moskwie "nie". Nawet Białoruś zachowała się niczym przysłowiowy chiński ochotnik. Bo uznanie niepodległości Abchazji i Osetii to kolejny po Kosowie groźny precedens, naruszający porządek geopolityczny i żaden z krajów, mających u siebie silne reprezentacje innych grup narodowościowych nie zaryzykuje poparcia takiej polityki. O ile Ameryka miała przyzwolenie świata na oderwanie Kosowa od Serbii, o tyle Rosja analogicznego przyzwolenia nie dostała.
A może Miedwiedewowi chodziło o coś innego? O pokazanie, jak niebezpieczne skutki może mieć kwestionowanie integralności terytorialnej państw ościennych i jednoczesne pogrożenie palcem takim Ukraińcom czy Mołdawianom? I jednoczesne sprawdzenie, jak daleko może się Kreml posunąć w swojej mocarstwowej polityce, a Osetia i Abchazja są tylko papierkiem lakmusowym.
Bo, jak słusznie zauważył w komentarzu do mojego poprzeniego wpisu jeden z internautów, Rosja także może się obawiać separatyzmu na swoim podwórku. Nie leży w jej interesie zadrażnianie sytuacji w Inguszetii czy Dagestanie i ponowne otwieranie pola walki z muzułmanani. To, że oderwanie dwóch regionów od Gruzji służy wojnie energetycznej, to jest pewne. Ale na tym nie koniec. Jestem pesymistką i uważam, że nawet międzynarodowe "nie" dla wolnych Osetii i Abchazji nie przywróci tych ziem do Gruzji. I byłby to niestety sukces Rosji.