Białorusini, którzy sami siebie żartobliwie nazywają „wschodnimi Czechami”, ze względu na nietypową dla większości narodów słowiańskich skłonność do uporządkowania i niechęć do improwizacji, mają za co być wdzięczni czeskiemu rządowi, który przerwał międzynarodowy ostracyzm wobec prezydenta Aleksandra Łukaszenki.
Dobrze się stało.
Ogarnięta inercją białoruska opozycja zastygła w miejscu i już dawno nie jest generatorem przemian w państwie. Ostatnie trzy lata udowodniły, że siłą sprawczą pozytywnych zmian na Białorusi jest... władza. Rzecz jasna, flirt ze skompromitowanym na arenie międzynarodowej „Baćką", oskarżanym o zlecanie morderstw politycznych, jest daleko mniej estetyczny i elegancki, niż wspieranie narodowej opozycji. Tyle, że polityka romantyków przyniosła niewielkie efekty (w 2006 r., z pomocą świata zachodniego, próbowano wzniecić na Białorusi „dżinsową rewolucję”. Skończyło się to klęską, po której przedstawiciele opozycji, pogrążyli się w marazmie, tracąc resztki sił na wewnętrzne konflikty).
Po drugie – paradoksalnie to właśnie Białoruś może stać się największym zwolennikiem Wschodniego Partnerstwa. Ukraina jest rozczarowana propozycjami programu, które nie satysfakcjonują lidera grupy (niedawne zapowiedzi ukraińskich polityków o możliwości wprowadzenia wiz dla obywateli EU, są tego niewątpliwym sygnałem). Gruzja, mimo oficjalnych zapowiedzi o swoich unijnych aspiracjach, stawia na bilateralne relacje z Amerykanami, na których może zyskać szybciej i więcej. Ponadto, sytuacja polityczna w tym państwie jest mocno niepewna i wciąż nie jest jasne, kto będzie rządził w Tbilisi za pół roku. Mołdawia pod rządami komunistów, jest wobec unijnych propozycji mocno sceptyczna (prezydent Władimir Woronin skrytykował Wschodnie Partnerstwo podczas wizyty na Kremlu). A Armenia i Azerbejdżan to kraje skonfliktowane o Górny Karabach, a w uregulowaniu tego konfliktu pierwsze skrzypce gra Moskwa, a nie Bruksela). Poza tym, o jakich wspólnych standardach demokratycznych może być mowa, jeśli Azerbejdżan, gdzie giną uczestnicy pokojowych demonstracji, został zaproszony do programu bez zastrzeżeń?
Tyle,że Azerbejdżan ma ropę, a Białoruś co najwyżej łupki bitumiczne.
Ogarnięta inercją białoruska opozycja zastygła w miejscu i już dawno nie jest generatorem przemian w państwie. Ostatnie trzy lata udowodniły, że siłą sprawczą pozytywnych zmian na Białorusi jest... władza. Rzecz jasna, flirt ze skompromitowanym na arenie międzynarodowej „Baćką", oskarżanym o zlecanie morderstw politycznych, jest daleko mniej estetyczny i elegancki, niż wspieranie narodowej opozycji. Tyle, że polityka romantyków przyniosła niewielkie efekty (w 2006 r., z pomocą świata zachodniego, próbowano wzniecić na Białorusi „dżinsową rewolucję”. Skończyło się to klęską, po której przedstawiciele opozycji, pogrążyli się w marazmie, tracąc resztki sił na wewnętrzne konflikty).
Po drugie – paradoksalnie to właśnie Białoruś może stać się największym zwolennikiem Wschodniego Partnerstwa. Ukraina jest rozczarowana propozycjami programu, które nie satysfakcjonują lidera grupy (niedawne zapowiedzi ukraińskich polityków o możliwości wprowadzenia wiz dla obywateli EU, są tego niewątpliwym sygnałem). Gruzja, mimo oficjalnych zapowiedzi o swoich unijnych aspiracjach, stawia na bilateralne relacje z Amerykanami, na których może zyskać szybciej i więcej. Ponadto, sytuacja polityczna w tym państwie jest mocno niepewna i wciąż nie jest jasne, kto będzie rządził w Tbilisi za pół roku. Mołdawia pod rządami komunistów, jest wobec unijnych propozycji mocno sceptyczna (prezydent Władimir Woronin skrytykował Wschodnie Partnerstwo podczas wizyty na Kremlu). A Armenia i Azerbejdżan to kraje skonfliktowane o Górny Karabach, a w uregulowaniu tego konfliktu pierwsze skrzypce gra Moskwa, a nie Bruksela). Poza tym, o jakich wspólnych standardach demokratycznych może być mowa, jeśli Azerbejdżan, gdzie giną uczestnicy pokojowych demonstracji, został zaproszony do programu bez zastrzeżeń?
Tyle,że Azerbejdżan ma ropę, a Białoruś co najwyżej łupki bitumiczne.