Sądząc z pierwszych reakcji, wystąpienie Busha nie przekonało krytyków wojny w Iraku.
Bush podkreślił, że kampania w tym kraju jest frontem globalnej wojny z terroryzmem islamskim i starał się przedstawić ją jako ideologiczną konfrontację z wrogiem stanowiącym śmiertelne zagrożenie dla Ameryki - podobnie jak w czasie zimnej wojny, gdy USA rywalizowały z ZSRR i światowym komunizmem, i II wojny światowej, gdy Ameryka walczyła z hitlerowskimi Niemcami.
"Widzieliśmy już w przeszłości tego rodzaju wroga. To następcy faszystów, nazistów i komunistów i innych ruchów totalitarnych XX wieku. Historia pokazała, jaki będzie wynik tej walki" - powiedział.
"Wojna ta będzie trudna i długa. I zakończy się ona klęską terrorystów" - oświadczył.
Jak poprzednio, Bush stanowczo odrzucił wezwania do stopniowego wycofywania wojsk z Iraku lub przynajmniej wyznaczenia terminarza ich ewakuacji.
Jego zdaniem wycofanie się z Iraku miałoby katastrofalne skutki: władzę objęliby tam islamiści, wspierani w dodatku przez Iran, i kraj stałby się główną bazą terrorystów - groźniejszą nawet niż poprzednio Afganistan za rządów talibów.
Prezydent ostrzegł także Iran, że musi zrezygnować z planów budowy broni atomowej.
"Świat stoi teraz przed poważnym zagrożeniem ze strony radykalnego reżimu w Iranie. Wiemy, jak wielkie cierpienia przyniosło sponsorowanie terrorystów przez Iran. I możemy sobie wyobrazić, jak dużo gorzej by było, gdyby pozwolić Iranowi na wejście w posiadanie broni nuklearnej" - oświadczył.
W czwartek upłynął termin wyznaczony Iranowi przez ONZ na zaprzestanie procesu wzbogacania uranu - paliwa do produkcji broni atomowej. Rząd irański nie spełnił tego żądania.
"Muszą być konsekwencję wyzywającej postawy Iranu. Nie możemy pozwolić mu na budowę broni nuklearnej" - powtórzył Bush.
USA grożą Iranowi sankcjami ONZ, ale jest im przeciwna Rosja - stały członek Rady Bezpieczeństwa z prawem weta.
Czwartkowe przemówienie było pierwszym z serii planowanych wystąpień prezydenta, w których Bush, nazywając nieprzyjaciela "islamofaszystami", będzie przekonywał, że są oni równie groźni jak Trzecia Rzesza i dysponujący arsenałem atomowym Związek Radziecki.
Nową ofensywę propagandową Biały Dom zaplanował tak, aby zbiegła się w czasie ze zbliżająca się piątą rocznicą ataku terrorystycznego na USA 11 września 2001 r.
Ma ona zneutralizować nasilającą się krytykę wojny. Bush przedstawia przeciwników wojny jako szkodliwych defetystów; podobnie szef Pentagonu Donald Rumsfeld we wtorek porównał ich do pacyfistów przed II wojną światową, próbujących obłaskawić Hitlera ustępstwami w Monachium.
Tymczasem ponad dwie trzecie Amerykanów uważa, że wojna w Iraku nie ma sensu. Administracja obawia się, że nastroje te mogą przesądzić o porażce Republikanów w listopadowych wyborach do Kongresu.
Z pierwszych komentarzy po wystąpieniu Busha wynika jednak, że nie przekonało ono krytyków.
"Wszystko to już słyszymy stale od 11 września. Niestety, istnieje ogromny rozziew pomiędzy retoryką prezydenta a rzeczywistością na Bliskim Wschodzie. W Iraku szkolą się terroryści, nie mamy żadnej polityki, jak poradzić sobie z Syrią i Iranem. Nadal działa Osama bin Laden, nie wiemy, jak zdławić Al-Kaidę" - powiedział w telewizji Fox News były ambasador USA w Maroku Marc Ginsberg, który wcześniej był zwolennikiem wojny w Iraku.
"Czy jesteśmy bliżej zwycięstwa niż trzy lata temu? Nie wygląda na to. Zgadzam się z programem szerzenia wolności i demokracji na Bliskim Wschodzie i w świecie muzułmańskim, ale realizacja tych planów nie wygląda dobrze. W Iraku nie możemy umocnić rządu, w Afganistanie wracają talibowie" - powiedział w telewizji CNN Michael McFaul, politolog z konserwatywnego Instytutu Hoovera w Kalifornii.
pap, ss