Znaleźliśmy się w niebezpiecznym momencie historii. Przyczyny dzisiejszego kryzysu musiały narastać od dawna. Ale nie dostrzegliśmy ich w porę – mówiła w Berlinie Agnieszka Holland. Jej „Obywatel Jones” odegrał istotną rolę w berlińskim konkursie. Opowieść o latach 30., rodzących się autorytaryzmach i bezradności Zachodu wobec niedemokratycznych tendencji, zabrzmiała tu jak ostrzeżenie. Przypomnienie o kruchości naszego świata, wartości, ideałów. Podobnie jak niedawne Europejskie Nagrody Filmowe, Berlinale stało się przestrzenią dyskusji o fali populizmu, która zalewa kolejne społeczeństwa. W Pałacu Festiwalowym, gdzie ze względów ekologicznych nie wolno używać plastikowych kubków i gdzie w ciągu 12 dni odbyło się kilka debat o miejscu kobiet w kinie, reżyserzy zdawali raporty ze społeczno-politycznej rzeczywistości swoich społeczeństw. A obraz, jaki wyłonił się z ich filmów, stał się niepokojąco spójny.
Cienie przeszłości
– W „Bóg istnieje, nazywa się Petrunia” opowiadam prawdziwą historię – komentowała macedońska reżyserka Teona Strugar Mitevska. – Wywołała ona medialną burzę na cały kraj i obudziła dyskusję, która do dzisiaj odbija się czkawką Kościołowi. W czasie obchodów Objawienia Pańskiego tradycyjnie mężczyźni wskakują do rzeki, aby wyłowić rzucony przez księdza krzyż. Zwycięzca ma mieć zapewnioną szczególną łaskę w nadchodzącym roku. W 2014 r. w Spit jednak do wody wskoczyła kobieta. Wygrała. W filmie reżyserka pokazuje podobną sytuację. Kreśli panoramę macedońskiego szowinizmu. Jej 32-letnia bohaterka, Petrunia, wraca z rozmowy o pracę. Znów usłyszała odmowę.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.