Paprotniki to żyjące dinozaury świata roślin: skamieliny wskazują, że pojawiły się na naszej planecie trzysta sześćdziesiąt milionów lat temu, a historia tych, które rosną na niej aż do dzisiaj sięga stu czterdziestu pięciu milionów lat wstecz. Od tego czasu swobodnie kołyszą się w wielu miejscach, które wydają się niedostępne dla roślin (w szczelinach skalnych, w zacienionych lasach, na smaganych wiatrem zboczach gór oraz na moim balkonie).
Przytoczę słowa mojej matki, która wkraczając na moją małą grządkę zawieszoną w obłokach, stwierdziła: „Nie mogę pozbyć się paproci rosnących w naszym ogrodzie, a Alice sadzi je celowo!”. Paprocie stanowią jeden z najwytrwalej ignorowanych elementów krajobrazu od wielu stuleci.
Wiktorianie zmienili to podejście. Odnaleźli walory w paproci i zakochali się w jej lekceważonym przez długi czas liściastym minimalizmie. Dostrzegli brak kwitnienia u tych roślin i uznali to za przejaw „skromności”. Botanicy dopiero pod koniec XVIII wieku odkryli ich sposób rozmnażania, częściowo związany z brązowymi, grudkowatymi zarodnikami znajdującymi się na spodniej stronie liści męskich osobników. Prehistoryczne pochodzenie paproci nie przeszkodziło jej w utrzymaniu tajemniczego powabu, długo opierała się przed wyjawieniem swoich sekretów.
Wiktorianie obrali sobie za cel zbadanie jej różnorodnych odmian w najdalszych zakątkach Wielkiej Brytanii i poza jej granicami, przekonani o szlachetności swojej misji, która wymagała od nich tak żarliwej wytrwałości. Zamiłowanie do paproci było automatycznie postrzegane jako pobożny naturalizm – ze względu na to, jakim wysiłkiem obarczone było naświetlenie tak skromnego dokonania stwórcy. Trend ten zdawał się nie przemijać – w latach 30. XIX wieku paprocią zainteresowała się wiktoriańska klasa średnia, która podtrzymywała tę modę aż do początków kolejnego stulecia. W 1855 roku autor „Wodnych dzieci”, Charles Kingsley, ukuł termin, który zawierał w sobie fascynację paprocią goszczącą w wielu domostwach w całym kraju: pteridomania.
Pteridomania osiągnęła skalę, w którą dziś wręcz trudno uwierzyć. Ci, którzy poddali się szaleństwu – znani jako pteridomaniacy – chełpili się dogłębną znajomością paproci, uczyli się na pamięć coraz bardziej wydłużających się nazw ich niezliczonych odmian. Wydawnictwa prześcigały się w publikowaniu książek o paprociach, by zaspokoić palących się do nauki fanów. Zbiorowe szaleństwo kręciło się jednak przede wszystkim wokół polowania na paprocie, podczas których to dotknięci nim samozwańczy ogrodnicy wyprawiali się na poszukiwania rzadkich odmian, które sprowadzali do domów w szklanych skrzyniach, znanych jako skrzynki Warda.
Nona Bellaris była jedną z wielu kobiet, które udokumentowały swoje pteridomaniackie podróże. W 1865 roku opublikowała „Nieustraszone paprocie: Ich zbiór i uprawa”, szczegółowo opisując trzymiesięczną wyprawę do Szkocji, podczas której, uzbrojona w dwie różne łopatki, podręcznik botaniczny umożliwiający identyfikację poszczególnych gatunków oraz „dużą blaszaną puszkę z kłódką i kluczykiem” do transportowania tygodniami płóciennych woreczków z nasionami odnalezionych przez siebie odmian.
Bellairs była już po czterdziestce, kiedy opublikowała swoją książkę, nie powstrzymało to jej jednak przed pakowaniem się w najbardziej nieprawdopodobne tarapaty w imię pozyskiwania kolejnych gatunków. Na przykład wesoło szczebiocze na temat incydentu, podczas którego usiłowała strącić „piękny okaz Asplenium marinum”, wykorzystując w tym celu „pięciometrową bambusową tyczkę z przywiązanym na końcu nożem” wewnątrz morskiej jaskini. W obliczu groźby nadciągającego przypływu, szczęśliwie na ratunek przybywają łodzią pewien „dżentelmen, pani oraz marynarz”, którzy następnie, wraz z autorką „zbierają się wokół paproci, czując, że nie sposób znaleźć odpowiednich słów uwielbienia dla tego okazu”.
Bellairs miała szczęście: przeżyła i mogła opowiedzieć o swojej przygodzie – niektórym zbieraczom się to nie udało. Panna Jane Muers zginęła w Perthshire w 1867 roku, gdy skała, z której usiłowała sięgnąć po rosnącą poniżej paproć, zarwała się pod jej stopami.
Wokół pteridomanii rozwinął się biznes wycieczkowy. Rodzinna spółka Thomas Cook & Sons była jedną z agencji turystycznych oferujących wyprawy do wąwozów, w których można było znaleźć paprocie, oraz wizyty w paprociarniach – oranżeriach wyspecjalizowanych w hodowli paproci. W rejonach obfitujących w okazy, takich jak Snowdonia i Windermere, przedsiębiorczy lokalni mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce i podsuwali hordom turystów pteridomaniaków (którzy przybywali w okolice dzięki niedawno wybudowanym liniom kolejowym) własnoręcznie wykopane okazy paproci oraz podawali się za przewodników, naprowadzających napływowych myśliwych na najlepsze miejsca bezkrwawych polowań.
O dziwo, pteridomanię uważano za typowo kobiece hobby. Pojawiły się specjalne modele wełnianych sukienek, pozwalające damom epoki wiktoriańskiej na większą swobodę ruchu podczas polowań na paprocie, a młodszym kobietom umożliwiające jak największe zbliżenie się do okazów, podczas wykopywania, identyfikacji, klasyfikacji oraz odwzorowywania paproci na kartce papieru – z zapałem równym temu, z jakim nastolatki wiek później przyłączały się do girlsbandów.
Termin, który pojawił się u Kingsleya w „Glaukus, czyli cuda wybrzeża”, wyraża pewną aprobatę samego autora: „Nie sposób zaprzeczyć, że [twoje córki] odnajdują w tym pewną przyjemność, co sprawia, że są bardziej aktywne, radosne, nie rozczulają się nad sobą, niżby zachowywały się podczas wymiany plotek, haftowania czy rozmów o wełnie sprowadzanej z Berlina”. (…)
Być może kobieca fascynacja roślinami była tak silna, bo wynikała z długich lat zakazów – nikt przecież nie zachęcał pań, by samodzielnie odkrywały nowe gatunki. Teraz mogły w pełni cieszyć się dreszczykiem emocji podczas botanicznych polowań i zajmowania się wiążącą się z nimi naukową dyscypliną. Przez prawie stulecie kobiety dzierżyły palmę pierwszeństwa w opiece nad roślinami domowymi. U zmierzchu epoki wiktoriańskiej kobiety stopniowo nabierały prawa do decydowania w kwestii roślin – ich gatunków i aranżacji – zdobiących ich domostwa.
Kobiece smukłe palce zostały uznane za najlepsze narzędzia do pracy przy okiennych skrzyniach kwiatowych i roślinach pokojowych w doniczkach, wyrastających jak grzyby po deszczu w nowo wybudowanych i nowoczesnych domach, wyposażonych w większe okna. Na fali popularności miejskiej zabudowy, świeżo upieczone mieszczuchy – przeważnie płci żeńskiej – traktowały możliwość uprawy roślin w zaciszu swoich domów jako istotny symbol wysokiego statusu społecznego. Publikowano książki na temat ogrodnictwa i ilustrowane magazyny zwracające się do kobiet. (…)
Jeśli weźmiemy pod uwagę popularność, jaką cieszyły się kwiaty domowe – oraz frustrację wynikającą z ich hodowli – trudno się dziwić, że kobiety, którym nie było dane zajmować się roślinnością w ogrodach, czy nawet we własnych szklarniach (ogrodnictwo na zewnątrz uznawane było wciąż za męskie zajęcie) – znalazły tyle radości w przyzwoleniu na leśne ekspedycje i polowanie na paprocie, nie mówiąc już o towarzyskim wymiarze takich wypraw.
Zdjęcie, na którym uwieczniono niezwykle liczną grupę pań w koszulach z wysokimi kołnierzami – uczestniczek „Lekcji o paprociach” w Pocono Pines, górskim resorcie w Pensylwanii w 1900 roku – przepełnione jest siostrzaną radością. Kilka gatunków otrzymało nawet nazwy swoich odkrywczyń – Miss Beever i Mrs Bolland.
Rzecz jasna, nie wszystkie ich poczynania zasługują na pochwałę: z trudem czyta się o kłusowniczym wyrywaniu paproci z ich naturalnych siedlisk, tylko po to, by wstawić je w smutne szklane pudełka umieszczane w bawialniach wiktoriańskich domów. Nawet tak zadeklarowane miłośniczki paproci, jak Bellair, pozostawiły po sobie niepokojące słowa o gatunkach, które „bezlitośnie” wykopały i wcisnęły do swojej blaszanej puszki, tylko po to, by pozbyć się ich wkrótce po dotarciu do domu. Termin „złodziej paproci”, odnoszący się do grabieżców, którzy wyrywali rośliny, nie bacząc na sposoby i nie dbając o swoje okazy, krążył jeszcze na długo po tym, jak z końcem dziewiętnastego wieku mania paproci przygasła.
A jednak, jeśli weźmiemy pod lupę dyszący entuzjazm towarzyszący pteridomanii, odkryjemy, że pewne jego elementy wyglądają znajomo półtora wieku później. Zdjęcia kobiet przycupniętych pod australijskimi paprociami drzewiastymi przypominają artystyczne kompozycje z palm i bikini zalewające dziś Instagram. Albumy z paprociami dokumentujące podróże pteridomaniaków, ustawione w widocznym miejscu na ławie w pokoju dziennym zdają się być odpowiednikiem wymuskanych feedów w mediach społecznościowych.
Paprocie przeżywały swoje złote lata w wiktoriańskich domostwach klasy i niezwykle szybko urosły do rangi symbolu społecznego. W 1840 roku botanik Edward Newman zaobserwował, że uprawą paproci „zajmują się już nie tylko botanicy i profesjonalni ogrodnicy, ale i każda osoba posiadająca podstawy dobrego gustu, z większym lub mniejszym powodzeniem, podejmuje próbę hodowli tego plemienia roślin”.
Popularność paproci odbiła się echem w formie botanicznych printów na reprodukcjach i przedmiotach codziennego użytku. Podobnie jak palmy, które na stałe zagościły na tapetach, nadrukach, poduszkach, obiciach kanap i ceramicznych naczyniach w połowie wcześniejszego dziesięciolecia, tak wiktoriańska paproć szturmem wdarła się do trendów wnętrzarskich, podczas gdy jej haftowane liście z powodzeniem zaczęły zdobić spódnice eleganckich sukni.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.