Jak obliczono, w swojej ryzykownej „grze negocjacyjnej", senator Ludwiczuk użył kilkadziesiąt razy słowa „k…a", a także wiele określeń odnoszących się do stosunku seksualnego. W jego ekspresywnej mowie było natomiast niewiele odniesień do męskich narządów rodnych. Jeśli się pojawiały, to wyłącznie w kontekście ich gorszącego, to znaczy, homoseksualnego użycia („w d… j…”). Słowo „ch...”, denotujące domenę autonomicznej męskiej władzy, nie pojawiło się ani razu. I o to w tej grze tak naprawdę chodzi. Domena ta należy bowiem jak najbardziej do pana senatora i jego kolegów (i znajduje się poza grą). Już Freud mówił bowiem, że kto ma władzę, ten na pewno ma fallusa (choć niekoniecznie każdy, kto ma fallusa, posiada zarazem władzę). Stąd „k...mi” (które nie mają fallusa, a więc i władzy) można grać zgodnie z regułami; „ch...w” należy jednak unikać, bo a nuż się obrazi się sojusznika w grze.
Przypadek pana senatora, a zwłaszcza reakcje na jego zachowanie, sporo nam mówią o innych grach w polskiej polityce.
Najpierw gra strategiczna – w „refleksyjność". Posłowie PO (byłoby tak w przypadku każdej innej partii) zastanawiają się, „mają dystans", myślą. Mówią o wątpliwościach, że trzeba „wyjaśnić”, „poznać okoliczności”, zbadać, porozmawiać. Gra w „refleksyjność” jest oparta na poczuciu plemiennej solidarności lub związana z uczestnictwem w innej grze zwanej „dzisiaj ja, jutro ty”. Po co śpieszyć się z potępianiem i wykluczaniem, skoro każdemu może się przytrafić to samo? Dziś podsłuchano ciebie, jutro mogę być podsłuchiwany ja. Dziś moja wpadka, jutro twoja.
Potem zaczęła się gra w „szukanie wysokich standardów". Waldy Dzikowski oświadczył, że senator zachował się mimo wszystko „honorowo", bo sam zrezygnował z uczestnictwa w PO. Dawniej człowiek honoru strzelał sobie w łeb, dziś odpowiednikiem zachowania honorowego powinna być śmierć publiczna, czyli natychmiastowe i definitywne wycofanie się z polityki. Nikogo na to nie stać. Panowie! Wyrzućcie ze swoich gier słowo „honor”! Potem – standardowo – nastąpiła dyplomatyczna gra „w niewinność”. Senator Ludwiczuk oświadczył, że jego „intencją nie było obrażanie kogokolwiek” oraz że to jego „zaufanie zostało wykorzystane”, bo nagrywając prywatną rozmowę, starano się wykluczyć go z gry. Zagranie takie w dyplomatycznej grze „w niewinność” znaczy „trzymam się standardów: nie donoszę”.
Inną grą zajęło się PiS. Jest to stara, rutynowa gra w „uogólnioną winę". Gracze łapią przeciwników na czymkolwiek, a następnie podciągają ich zachowanie pod duży kwantyfikator. Jeśli ktoś w partii PO ma katar, to poseł Błaszczak (gracz wytrawny lubiący gry proste) od razu powie, że cała formacja jest chora. Jeśli ktoś się potknie, PiS będzie głosił kalectwo rządu. Jeśli się uśmiechnie, pisowy gracz od razu pójdzie do mediów i stwierdzi, że PO naśmiewa się ze świętości. I tak dalej.
Tym razem gra w „uogólnioną winę" była zbawienna dla posła Błaszczaka. Miał wreszcie jakiś pretekst, by zarzucić rządowi coś innego niż obfite opady śniegu. A śnieg, jak to śnieg, stanie się przedmiotem innej gry, mianowicie „gry w modlitwę". Posłowie modlili się już o suszę i o deszcze, teraz pora na śnieg. By go było dużo, bo to zwiększy winę PO, lub mało – bo pokaże, że PiS jest skuteczne. I cieszę się, że w tej grze PiS może nadal uczestniczyć poseł Artur Górski (w ostatnim felietonie mylnie przypisałam go do PJN, które na razie nie ma własnych gier).
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.