"Wprost", TVN i Radio Zet wciąż pełnią ostry dyżur dla środowisk biznesu!
Nie określony wyraźnie podatek oddaje podatnika w moc poborcy podatkowego, który może dotkliwie obciążyć niemiłą sobie osobę bądź pod groźbą takiego obciążenia wymusić dla siebie podarunek" - zauważył w 1776 r. Adam Smith. Bulwersująca sprawa Romana Kluski, byłego właściciela Optimusa, nękanego bezprawnymi działaniami organów skarbowych, prokuratury i lokalnych urzędników (opisaliśmy ją we "Wprost" nr 49/2003), potwierdziła prawdziwość słów brytyjskiego myśliciela i ekonomisty. 30 grudnia horror z Kluską w roli głównej dobiegł końca: prokuratura umorzyła śledztwo przeciwko niemu z powodu "braku ustawowych znamion czynu zabronionego". 24 listopada decyzje skarbowe wobec Kluski uchylił Naczelny Sąd Administracyjny.
Setki listów i telefonów z wyrazami poparcia dla nowosądeckiego biznesmena, które otrzymaliśmy, unaoczniły, że dramat Kluski - choć najgłośniejszy - jest tylko jednym z tysięcy podobnych, jakie rozgrywają się co roku w Polsce. W 2002 r. do izb skarbowych, organu odwoławczego od decyzji urzędów skarbowych i urzędów kontroli skarbowej, wpłynęły 38 484 odwołania dotyczące podatków w wysokości 5 mld zł. Izby uchyliły 11 176 decyzji (niemal 30 proc.). NSA, organ drugiej instancji, uchylił w tym czasie 129 decyzji spośród 580, które rozpatrzył. Za błędy urzędników skarb państwa (czyli my, podatnicy) musiał słono zapłacić: podatnikom zwrócono około 2 mld zł, a wartość odszkodowań i odsetek przekroczyła 200 mln zł. Niestety, dla wielu biznesmenów poszkodowanych bezprawnymi działaniami urzędników zwycięstwo okazało się gorzkie. Nim odzyskali pieniądze, ich firmy zbankrutowały.
Roman Kluska zwyciężył w walce z bezprawiem, ale większość z tych przedsiębiorców, którzy zgłosili się do "Wprost", TVN oraz Radia Zet, by opowiedzieć o swoich problemach z organami państwa, takich możliwości - choćby z racji braku odpowiednich środków na tak niedorzeczne gdzie indziej cele - nie ma. Dlatego wciąż czynne jest swego rodzaju pogotowie ratunkowe biznesu. Ofiary gangu urzędników prosimy o zgłaszanie swoich spraw na adresy: [email protected]; [email protected]; [email protected], pod hasłem "Stop gangom urzędników!".
Księgi absurdu
We wrześniu 1998 r. do Zakładów Graficznych Atext w Gdańsku - spółki pracowników i prywatnego inwestora Andrzeja Maroszka - zawitali pracownicy urzędu kontroli skarbowej. Przychody Atekstu od 1996 r. do 2000 r. wzrosły czterokrotnie, do 65 mln zł. W 1998 r. firma podpisała pięcioletni kontrakt z Panaromą Firm na druk książek telefonicznych (wart 80 mln zł). Kontrolerzy dokładnie przyjrzeli się umowie i odkryli: książka telefoniczna nie jest książką! Nie jest więc objęta zerową stawką VAT, lecz stawką 22-procentową. Nie pomogła odmienna opinia GUS, który klasyfikuje towary, ani to, że książka telefoniczna ma numer ISBN (międzynarodowe oznaczenie książki). UKS wystawił nakaz zapłaty zaległego VAT wraz z odsetkami i grzywną - w sumie 1,5 mln zł. Konta firmy zostały zblokowane. - Byłem przekonany, że w sądzie wygramy, ale co z tego? - pyta Maroszek. W marcu 2003 r. NSA uchylił decyzje podatkowe wobec spółki (wraz z odsetkami ma odzyskać 2,8 mln zł), ale już od połowy 2002 r. firma znajduje się w stanie upadłości. 500 osób straciło pracę.
42-letni Mirosław Gniewowski, specjalista w zakresie restrukturyzacji branży chemicznej, w 1997 r. na zlecenie NFI Oktawia zajął się ratowaniem Jelchemu SA w Jeleniej Górze. Po półtora roku firma, która notowała rocznie 6-7 mln zł strat, wypracowała zysk w wysokości 2 mln zł i wypłaciła 0,5 mln zł dywidendy. Jako prezes Gniewowski pozbył się m.in. niepotrzebnych Jelchemowi 30 ha zdewastowanych nieruchomości (na połowie z nich zalegały odpady chemiczne). Przekazano je utworzonej przez spółkę fundacji wraz z pożyczką na rekultywację terenu. Fundacja oczyściła grunty, w wyremontowanych budynkach otworzyła m.in. ośrodek edukacyjny dla dzieci, zaczęła wydawać "Tygodnik Jeleniogórski". W 2000 r. w firmie zjawił się UKS, który uznawszy, iż grunty były nader wartościowe, stwierdził, że od darowizny na rzecz fundacji należał się podatek, wyliczony wraz z odsetkami na 2 mln zł. Mimo że pozbywając się gruntów, Jelchem zrzucił niepotrzebny balast, prokuratura oskarżyła menedżera o działanie na szkodę spółki i w czerwcu 2000 r. trafił on na 10 miesięcy do więzienia. Biegła poświadczyła, że wydatek w postaci pożyczki dla fundacji był "szkodą", mimo że... fundacja pożyczkę spłaciła w terminie (prokuratura zapłaciła za tę opinię 65 tys. zł!). Innemu z członków zarządu Jelchemu postawiono zarzut "kradzieży nieruchomości". Spraw skarbowych i karnych do dziś nie zakończono, a Jelchem i fundacja straciły około 3 mln zł.
Janusz Nath, prezes i współwłaściciel spółki Bomis Toruń, pośredniczącej m.in. w sprzedaży maszyn, ze skarbówką procesuje się już od ośmiu lat. Wszystko zaczęło się w 1995 r. od kontroli UKS u jednego z dostawców Bomisu. Inspektorzy wzięli od niego oświadczenie o braku kopii faktur z Bomisu (nie sprawdzili w ogóle ksiąg i rachunków!) i z nim przyjechali prosto do Natha. - W ten sposób zostałem oszustem skarbowym, który rzekomo wystawiał fikcyjne faktury. Naliczono nam 3 mln zł zaległych podatków i kar. Codziennie odsetki rosną o 2500 zł - mówi prezes Bomisu. Mimo że uniewinnił go sąd rejonowy, a potem Sąd Okręgowy w Toruniu, sprawy skarbowe toczą się do dziś. W świetle wyroków sądów Nath nie dopuścił się przestępstwa, czyli nie wystawiał "lewych" faktur, ale fiskus dalej ściga go właśnie za to. Na początku lat 90. Bomis zatrudniał 20 osób i prowadził trzy sklepy. - Dziś został nam jeden pracownik - mówi Nath.
O jeden kontrakt za daleko
Dziwnym trafem cios UKS lub urzędu skarbowego spada na przedsiębiorców często wtedy, gdy ich firmy robią znaczący krok w rozwoju. Sławomir Staniec powinien najwyraźniej poprzestać na autoryzowanej stacji obsługi i salonie sprzedaży Mercedes-Benz w Poczesnej koło Częstochowy. Przedsiębiorca (powrócił na stałe z Niemiec do Polski w 1995 r.) był kontrolowany co 2-3 lata. - Nigdy nie miałem żadnych problemów, a kontrole uważałem za rzecz oczywistą - mówi. Do czasu gdy postanowił rozwinąć działalność: w Częstochowie ma nieruchomości o powierzchni około 1000 m2, przy trasie na Kraków otworzył zajazd, a przychody jego firmy Stanmot sięgnęły 45 mln zł. W październiku 2002 r. kompleksową kontrolę spółki rozpoczął UKS. Po roku (sic!) stwierdzono, że Stanmot nie zapłacił należnego podatku VAT od cesji wierzytelności dokonanej w 2000 r. i naliczył 800 tys. zł zaległych podatków. Urzędnicy z miejsca zajęli 700 tys. zł na dwóch kontach Stanmotu, 11 mercedesów z salonu, zabezpieczyli hipotekę na 2 mln zł i udziały w spółce o wartości 2,15 mln zł. Banki cofnęły firmie kredyty, w Częstochowie pojawiły się plotki o rychłym jej upadku. Izba skarbowa decyzję uchyliła, ale do ponownego rozpoznania, a urząd skarbowy do dziś nie zwrócił firmie 400 tys. zł. Biznesmena uratowało zaufanie, jakim darzy go polskie przedstawicielstwo koncernu DaimlerChrysler. Jego prezes zlecił audyt w Stanmocie firmie KPMG, która potwierdziła prawidłowość transakcji, po czym przez cztery miesiące dostarczał dealerowi auta "na krechę". Stanowisko firmy podzielili też profesorowie prawa, interpelowano w tej sprawie w Sejmie, lecz sprawa pozostaje nie rozstrzygnięta.
- Podstawą prawną decyzji jest definicja słowa "kaucja" w "Encyklopedii" PWN - usłyszał zdumiony Andrzej Chady z Głogowa od inspektora UKS. Od 1988 r. prowadzi on firmę budowlaną Wajm. Przed pięciu laty podpisał lukratywną umowę z siecią hurtowni Euro Cash na budowę i dzierżawę magazynu. Zabezpieczeniem na poczet wpłaty miesięcznych czynszów za dzierżawę magazynu przez Euro Cash miała być kaucja w wysokości miliona złotych. W 2002 r. w spółce zjawili się pracownicy UKS. Uznano, że kaucję należy potraktować jako... nie oprocentowaną pożyczkę i naliczono podatek od odsetek, jakie firma zapłaciłaby za taką pożyczkę w banku (250 tys. zł)! Chady podatek zapłacił, ale odwołał się do izby skarbowej. To rozsierdziło urzędników. W spółce zjawiła się ponownie skarbówka, a także Państwowa Inspekcja Pracy oraz Inspekcja Ochrony Środowiska. - Przeprowadzili kontrolę u wszystkich naszych kontrahentów, sprawdzili moje osobiste wydatki i dochody z ostatnich sześciu lat - wspomina Chady. Jego partnerzy w interesach, przerażeni najazdem UKS, zerwali umowy z Wajmem. Przychody firmy spadły trzykrotnie; dziś prowadzi ona postępowanie ugodowe z wierzycielami.
Rambo z pieczątkami
Urzędnicy mają do dyspozycji arsenał, którego nie powstydziłby się Rambo. Wystarczy, iż "powezmą uzasadnione podejrzenie", że u danego przedsiębiorcy są zaległości podatkowe, i mogą wydać postanowienie o zabezpieczeniu środków firmy na poczet swej przyszłej decyzji (zwykle blokują konta). Następnie kontrolę można przedłużać w nieskończoność i czekać, aż pozbawiony środków obrotowych przedsiębiorca zbankrutuje. Taką wojnę "na wyczerpanie" są w stanie przeżyć tylko najsilniejsi. Jeśli to nie wystarczy, jednoczesna, kilkumiesięczna kontrola z trzech do pięciu różnych urzędów sparaliżuje nawet giganta. Pozostaje jeszcze broń ostateczna: postępowanie prokuratorskie.
- O godzinie 6.15 rano zostałem wyciągnięty z łóżka przez brygadę antyterrorystyczną i w kajdankach zawleczony do aresztu - opowiada Leszek Słaboński, były współwłaściciel założonej w 1993 r. krakowskiej spółki Bankowość i Finanse, która obsługiwała transakcje leasingowe. Przez trzy lata rozwijała się bez przeszkód, miała 200 agentów i obracała wierzytelnościami o wartości 150 mln zł. Do jej klientów należeli m.in. Rafineria Gdańska i PKN Orlen. W styczniu 1996 r. w spółce pojawili się pracownicy krakowskiego UKS (tego samego, który kontrolował Optimusa Romana Kluski). Inspektorzy uznali, że pobierana przez Słabońskiego za usługi prowizja w wysokości 1-1,5 proc. wartości transakcji jest za niska (sic!). Ich zdaniem, powinna wynosić 3 proc. Wyliczyli, ile wówczas wynosiłby dochód spółki, i policzyli od niego należny podatek - w sumie 4 mln zł. W 2000 r. Krakowska Izba Skarbowa uchyliła niemal w całości decyzję UKS (z 4 mln zł rzekomych zaległości utrzymano... 6 tys. zł), a w grudniu 2003 r. postępowanie karne, które wytoczono Słabońskiemu, zakończyło się uniewinnieniem biznesmena. Tyle że spółka została już postawiona w stan upadłości. - Zamknięcie w więzieniu właściciela firmy zajmującej się finansami to przecież wyrok śmierci dla niej - mówi Słaboński.
Gniewowskiego zwolniono z aresztu dopiero, gdy sąd zbeształ prokuratora za brak postępów w śledztwie. Wcześniej biznesmena poddano badaniu psychiatrycznemu. Gdy po odejściu z Jelchemu został szefem innej firmy chemicznej - Rokity z Brzegu Dolnego - wizytę złożył mu UOP. - Zachęcano mnie do współpracy... z aparatem skarbowym - twierdzi menedżer. Placówkę oświatową, utworzoną na gruntach przekazanych fundacji, zaatakował kurator (przegrał jednak sprawę w NSA). Na Stańca, który odwołał się od decyzji US w Częstochowie, spadła lawina. Kontrolerzy skarbowi zastanawiają się teraz, czy Stanmot zapłacił prawidłowy VAT od materiałów budowlanych zakupionych do budowy zajazdu. Stawka podatku jest uzależniona od tego, czy chodzi o hotel, czy placówkę gastronomiczną (7 proc. lub 22 proc.). Urzędnicy twierdzą, że biznesmen wybudował restaurację (czyli należy się wyższy VAT), bo w części gastronomicznej zajazdu pracuje więcej osób. Tymczasem stosowne pozwolenie wojewody uzyskane przez przedsiębiorcę wyraźnie wskazuje, że jest to hotel trzygwiazdkowy, który musi prowadzić restaurację. Przy okazji urzędnicy zbadali (bo czemu nie?), czy mienie przesiedleńcze Staniec sprowadził z Niemiec zgodnie z prawem, zainteresowali się też tym, że rozbite auto, które kupił kiedyś od klienta za 15 tys. zł, sprzedał następnie za 45 tys. zł. Urząd skarbowy domaga się zapłaty podatku od różnicy tych kwot, nie uwzględniwszy w ogóle wydatków poniesionych na remont samochodu. W Stanmocie pojawiły się inspekcje: pracy, handlowa, ochrony środowiska.
Bilans musi wyjść na premię
Przedsiębiorcy od dawna wskazują na deprawujący system wynagradzania pracowników skarbówki. Wiadomo, że około 20 proc. ponadplanowych (w stosunku do początkowych założeń na dany rok) dochodów aparatu skarbowego przeznaczanych jest na fundusz premiowy dzielony między urzędników. "Wprost" w 2002 r. opisał szczegóły tego mechanizmu. Urzędnicy z danego urzędu skarbowego otrzymują kwartalną premię (wszyscy taką samą) tym wyższą, im mniej decyzji tego urzędu zostało uchylonych (premia może sięgnąć 80 proc. stałej pensji). Tyle że poszczególni urzędnicy mogą jeszcze otrzymać premie indywidualne, uzależnione tylko od liczby wydanych przez nich negatywnych dla podatników decyzji i skuteczności w ściąganiu pieniędzy na konto urzędu. W ten sposób mogą do pensji dorobić 150 proc. jej wartości! Im bardziej urzędnik "dołoży" podatnikom, tym większą zgarnie "prowizję". Ryzyka nie ma, bo decyzje mogą zostać uchylone, ale premia zostaje.
Tymczasem biznesmeni należne im pieniądze muszą fiskusowi wydzierać z gardła. Joanna Jarosz, współwłaścicielka firmy New Knitting z Sosnowca (sprzedaje ubrania szyte przez podwykonawców), 23 września 2003 r. wygrała sprawę z US w Sosnowcu przed NSA. Chodziło o oddział, który firma utworzyła w RFN. Sprzedawała mu swoje wyroby, pobierając zwrot podatku za eksport, objęty zerową stawką VAT. Kontrola skarbowa w październiku 2000 r. nie miała zastrzeżeń, ale po czterech miesiącach druga kontrola uznała, że sprzedaż towaru do własnego oddziału zagranicznego nie jest eksportem i zwrot VAT się nie należy. Mimo że z dokumentów jasno wynika, iż towar był sprzedawany, a deklaracje celne potwierdzają jego wywóz za Odrę. Pozytywną opinię spółce wystawił m.in. Instytut Spraw Podatkowych. I znów: zablokowano konta, zajęto hipotekę, bank cofnął 300 tys. zł kredytu, przestraszony włoski kontrahent zamknął linię kredytową wartą 500 tys. zł. - W pewnym momencie usłyszałam od urzędnika, że sprawę można było inaczej załatwić już na poziomie urzędu skarbowego - twierdzi Jarosz. Mimo że NSA wydał korzystny dla New Knitting wyrok, izba skarbowa umorzyła tylko postępowanie dotyczące zaległości z jednego miesiąca, w pozostałych wypadkach podtrzymując swoje stanowisko. W każdym z nich sytuacja jest identyczna i kolejne wyroki NSA będą zapewne takie same, ale urzędnicy nie ustępują. Niedawno wystawiono 36 upoważnień do kontroli (sic!) u dwóch podwykonawców spółki Joanny Jarosz. Produkcja New Knitting spadła o 40 proc., firma zwolniła 100 z 250 pracowników.
Wątpliwości dotyczące interpretacji przepisów i błędy urzędników są nieuniknione, ale prawdziwym rakiem toczącym naszą gospodarkę są perfidia, złośliwość, a czasem bezczelny reket, jakich wobec biznesmenów dopuszczają się urzędnicy. Za takie działania, powodujące konieczność zwrotu pokrzywdzonym pieniędzy wraz z odsetkami i wypłaty odszkodowań, płacimy my. Słaboński będzie się domagał odszkodowania za zniszczenie firmy (rzeczoznawca wycenił jej wartość na 13 mln zł). - Zażądam od skarbu państwa kilkunastu milionów złotych za ten cyrk - zapowiada też Gniewowski. Sztucznie przeciągający sprawy fiskus tylko powiększa sumy odsetek do zapłacenia. Błędne decyzje urzędników to najdroższe państwowe obligacje!
Setki listów i telefonów z wyrazami poparcia dla nowosądeckiego biznesmena, które otrzymaliśmy, unaoczniły, że dramat Kluski - choć najgłośniejszy - jest tylko jednym z tysięcy podobnych, jakie rozgrywają się co roku w Polsce. W 2002 r. do izb skarbowych, organu odwoławczego od decyzji urzędów skarbowych i urzędów kontroli skarbowej, wpłynęły 38 484 odwołania dotyczące podatków w wysokości 5 mld zł. Izby uchyliły 11 176 decyzji (niemal 30 proc.). NSA, organ drugiej instancji, uchylił w tym czasie 129 decyzji spośród 580, które rozpatrzył. Za błędy urzędników skarb państwa (czyli my, podatnicy) musiał słono zapłacić: podatnikom zwrócono około 2 mld zł, a wartość odszkodowań i odsetek przekroczyła 200 mln zł. Niestety, dla wielu biznesmenów poszkodowanych bezprawnymi działaniami urzędników zwycięstwo okazało się gorzkie. Nim odzyskali pieniądze, ich firmy zbankrutowały.
Roman Kluska zwyciężył w walce z bezprawiem, ale większość z tych przedsiębiorców, którzy zgłosili się do "Wprost", TVN oraz Radia Zet, by opowiedzieć o swoich problemach z organami państwa, takich możliwości - choćby z racji braku odpowiednich środków na tak niedorzeczne gdzie indziej cele - nie ma. Dlatego wciąż czynne jest swego rodzaju pogotowie ratunkowe biznesu. Ofiary gangu urzędników prosimy o zgłaszanie swoich spraw na adresy: [email protected]; [email protected]; [email protected], pod hasłem "Stop gangom urzędników!".
Księgi absurdu
We wrześniu 1998 r. do Zakładów Graficznych Atext w Gdańsku - spółki pracowników i prywatnego inwestora Andrzeja Maroszka - zawitali pracownicy urzędu kontroli skarbowej. Przychody Atekstu od 1996 r. do 2000 r. wzrosły czterokrotnie, do 65 mln zł. W 1998 r. firma podpisała pięcioletni kontrakt z Panaromą Firm na druk książek telefonicznych (wart 80 mln zł). Kontrolerzy dokładnie przyjrzeli się umowie i odkryli: książka telefoniczna nie jest książką! Nie jest więc objęta zerową stawką VAT, lecz stawką 22-procentową. Nie pomogła odmienna opinia GUS, który klasyfikuje towary, ani to, że książka telefoniczna ma numer ISBN (międzynarodowe oznaczenie książki). UKS wystawił nakaz zapłaty zaległego VAT wraz z odsetkami i grzywną - w sumie 1,5 mln zł. Konta firmy zostały zblokowane. - Byłem przekonany, że w sądzie wygramy, ale co z tego? - pyta Maroszek. W marcu 2003 r. NSA uchylił decyzje podatkowe wobec spółki (wraz z odsetkami ma odzyskać 2,8 mln zł), ale już od połowy 2002 r. firma znajduje się w stanie upadłości. 500 osób straciło pracę.
42-letni Mirosław Gniewowski, specjalista w zakresie restrukturyzacji branży chemicznej, w 1997 r. na zlecenie NFI Oktawia zajął się ratowaniem Jelchemu SA w Jeleniej Górze. Po półtora roku firma, która notowała rocznie 6-7 mln zł strat, wypracowała zysk w wysokości 2 mln zł i wypłaciła 0,5 mln zł dywidendy. Jako prezes Gniewowski pozbył się m.in. niepotrzebnych Jelchemowi 30 ha zdewastowanych nieruchomości (na połowie z nich zalegały odpady chemiczne). Przekazano je utworzonej przez spółkę fundacji wraz z pożyczką na rekultywację terenu. Fundacja oczyściła grunty, w wyremontowanych budynkach otworzyła m.in. ośrodek edukacyjny dla dzieci, zaczęła wydawać "Tygodnik Jeleniogórski". W 2000 r. w firmie zjawił się UKS, który uznawszy, iż grunty były nader wartościowe, stwierdził, że od darowizny na rzecz fundacji należał się podatek, wyliczony wraz z odsetkami na 2 mln zł. Mimo że pozbywając się gruntów, Jelchem zrzucił niepotrzebny balast, prokuratura oskarżyła menedżera o działanie na szkodę spółki i w czerwcu 2000 r. trafił on na 10 miesięcy do więzienia. Biegła poświadczyła, że wydatek w postaci pożyczki dla fundacji był "szkodą", mimo że... fundacja pożyczkę spłaciła w terminie (prokuratura zapłaciła za tę opinię 65 tys. zł!). Innemu z członków zarządu Jelchemu postawiono zarzut "kradzieży nieruchomości". Spraw skarbowych i karnych do dziś nie zakończono, a Jelchem i fundacja straciły około 3 mln zł.
Janusz Nath, prezes i współwłaściciel spółki Bomis Toruń, pośredniczącej m.in. w sprzedaży maszyn, ze skarbówką procesuje się już od ośmiu lat. Wszystko zaczęło się w 1995 r. od kontroli UKS u jednego z dostawców Bomisu. Inspektorzy wzięli od niego oświadczenie o braku kopii faktur z Bomisu (nie sprawdzili w ogóle ksiąg i rachunków!) i z nim przyjechali prosto do Natha. - W ten sposób zostałem oszustem skarbowym, który rzekomo wystawiał fikcyjne faktury. Naliczono nam 3 mln zł zaległych podatków i kar. Codziennie odsetki rosną o 2500 zł - mówi prezes Bomisu. Mimo że uniewinnił go sąd rejonowy, a potem Sąd Okręgowy w Toruniu, sprawy skarbowe toczą się do dziś. W świetle wyroków sądów Nath nie dopuścił się przestępstwa, czyli nie wystawiał "lewych" faktur, ale fiskus dalej ściga go właśnie za to. Na początku lat 90. Bomis zatrudniał 20 osób i prowadził trzy sklepy. - Dziś został nam jeden pracownik - mówi Nath.
O jeden kontrakt za daleko
Dziwnym trafem cios UKS lub urzędu skarbowego spada na przedsiębiorców często wtedy, gdy ich firmy robią znaczący krok w rozwoju. Sławomir Staniec powinien najwyraźniej poprzestać na autoryzowanej stacji obsługi i salonie sprzedaży Mercedes-Benz w Poczesnej koło Częstochowy. Przedsiębiorca (powrócił na stałe z Niemiec do Polski w 1995 r.) był kontrolowany co 2-3 lata. - Nigdy nie miałem żadnych problemów, a kontrole uważałem za rzecz oczywistą - mówi. Do czasu gdy postanowił rozwinąć działalność: w Częstochowie ma nieruchomości o powierzchni około 1000 m2, przy trasie na Kraków otworzył zajazd, a przychody jego firmy Stanmot sięgnęły 45 mln zł. W październiku 2002 r. kompleksową kontrolę spółki rozpoczął UKS. Po roku (sic!) stwierdzono, że Stanmot nie zapłacił należnego podatku VAT od cesji wierzytelności dokonanej w 2000 r. i naliczył 800 tys. zł zaległych podatków. Urzędnicy z miejsca zajęli 700 tys. zł na dwóch kontach Stanmotu, 11 mercedesów z salonu, zabezpieczyli hipotekę na 2 mln zł i udziały w spółce o wartości 2,15 mln zł. Banki cofnęły firmie kredyty, w Częstochowie pojawiły się plotki o rychłym jej upadku. Izba skarbowa decyzję uchyliła, ale do ponownego rozpoznania, a urząd skarbowy do dziś nie zwrócił firmie 400 tys. zł. Biznesmena uratowało zaufanie, jakim darzy go polskie przedstawicielstwo koncernu DaimlerChrysler. Jego prezes zlecił audyt w Stanmocie firmie KPMG, która potwierdziła prawidłowość transakcji, po czym przez cztery miesiące dostarczał dealerowi auta "na krechę". Stanowisko firmy podzielili też profesorowie prawa, interpelowano w tej sprawie w Sejmie, lecz sprawa pozostaje nie rozstrzygnięta.
- Podstawą prawną decyzji jest definicja słowa "kaucja" w "Encyklopedii" PWN - usłyszał zdumiony Andrzej Chady z Głogowa od inspektora UKS. Od 1988 r. prowadzi on firmę budowlaną Wajm. Przed pięciu laty podpisał lukratywną umowę z siecią hurtowni Euro Cash na budowę i dzierżawę magazynu. Zabezpieczeniem na poczet wpłaty miesięcznych czynszów za dzierżawę magazynu przez Euro Cash miała być kaucja w wysokości miliona złotych. W 2002 r. w spółce zjawili się pracownicy UKS. Uznano, że kaucję należy potraktować jako... nie oprocentowaną pożyczkę i naliczono podatek od odsetek, jakie firma zapłaciłaby za taką pożyczkę w banku (250 tys. zł)! Chady podatek zapłacił, ale odwołał się do izby skarbowej. To rozsierdziło urzędników. W spółce zjawiła się ponownie skarbówka, a także Państwowa Inspekcja Pracy oraz Inspekcja Ochrony Środowiska. - Przeprowadzili kontrolę u wszystkich naszych kontrahentów, sprawdzili moje osobiste wydatki i dochody z ostatnich sześciu lat - wspomina Chady. Jego partnerzy w interesach, przerażeni najazdem UKS, zerwali umowy z Wajmem. Przychody firmy spadły trzykrotnie; dziś prowadzi ona postępowanie ugodowe z wierzycielami.
Rambo z pieczątkami
Urzędnicy mają do dyspozycji arsenał, którego nie powstydziłby się Rambo. Wystarczy, iż "powezmą uzasadnione podejrzenie", że u danego przedsiębiorcy są zaległości podatkowe, i mogą wydać postanowienie o zabezpieczeniu środków firmy na poczet swej przyszłej decyzji (zwykle blokują konta). Następnie kontrolę można przedłużać w nieskończoność i czekać, aż pozbawiony środków obrotowych przedsiębiorca zbankrutuje. Taką wojnę "na wyczerpanie" są w stanie przeżyć tylko najsilniejsi. Jeśli to nie wystarczy, jednoczesna, kilkumiesięczna kontrola z trzech do pięciu różnych urzędów sparaliżuje nawet giganta. Pozostaje jeszcze broń ostateczna: postępowanie prokuratorskie.
- O godzinie 6.15 rano zostałem wyciągnięty z łóżka przez brygadę antyterrorystyczną i w kajdankach zawleczony do aresztu - opowiada Leszek Słaboński, były współwłaściciel założonej w 1993 r. krakowskiej spółki Bankowość i Finanse, która obsługiwała transakcje leasingowe. Przez trzy lata rozwijała się bez przeszkód, miała 200 agentów i obracała wierzytelnościami o wartości 150 mln zł. Do jej klientów należeli m.in. Rafineria Gdańska i PKN Orlen. W styczniu 1996 r. w spółce pojawili się pracownicy krakowskiego UKS (tego samego, który kontrolował Optimusa Romana Kluski). Inspektorzy uznali, że pobierana przez Słabońskiego za usługi prowizja w wysokości 1-1,5 proc. wartości transakcji jest za niska (sic!). Ich zdaniem, powinna wynosić 3 proc. Wyliczyli, ile wówczas wynosiłby dochód spółki, i policzyli od niego należny podatek - w sumie 4 mln zł. W 2000 r. Krakowska Izba Skarbowa uchyliła niemal w całości decyzję UKS (z 4 mln zł rzekomych zaległości utrzymano... 6 tys. zł), a w grudniu 2003 r. postępowanie karne, które wytoczono Słabońskiemu, zakończyło się uniewinnieniem biznesmena. Tyle że spółka została już postawiona w stan upadłości. - Zamknięcie w więzieniu właściciela firmy zajmującej się finansami to przecież wyrok śmierci dla niej - mówi Słaboński.
Gniewowskiego zwolniono z aresztu dopiero, gdy sąd zbeształ prokuratora za brak postępów w śledztwie. Wcześniej biznesmena poddano badaniu psychiatrycznemu. Gdy po odejściu z Jelchemu został szefem innej firmy chemicznej - Rokity z Brzegu Dolnego - wizytę złożył mu UOP. - Zachęcano mnie do współpracy... z aparatem skarbowym - twierdzi menedżer. Placówkę oświatową, utworzoną na gruntach przekazanych fundacji, zaatakował kurator (przegrał jednak sprawę w NSA). Na Stańca, który odwołał się od decyzji US w Częstochowie, spadła lawina. Kontrolerzy skarbowi zastanawiają się teraz, czy Stanmot zapłacił prawidłowy VAT od materiałów budowlanych zakupionych do budowy zajazdu. Stawka podatku jest uzależniona od tego, czy chodzi o hotel, czy placówkę gastronomiczną (7 proc. lub 22 proc.). Urzędnicy twierdzą, że biznesmen wybudował restaurację (czyli należy się wyższy VAT), bo w części gastronomicznej zajazdu pracuje więcej osób. Tymczasem stosowne pozwolenie wojewody uzyskane przez przedsiębiorcę wyraźnie wskazuje, że jest to hotel trzygwiazdkowy, który musi prowadzić restaurację. Przy okazji urzędnicy zbadali (bo czemu nie?), czy mienie przesiedleńcze Staniec sprowadził z Niemiec zgodnie z prawem, zainteresowali się też tym, że rozbite auto, które kupił kiedyś od klienta za 15 tys. zł, sprzedał następnie za 45 tys. zł. Urząd skarbowy domaga się zapłaty podatku od różnicy tych kwot, nie uwzględniwszy w ogóle wydatków poniesionych na remont samochodu. W Stanmocie pojawiły się inspekcje: pracy, handlowa, ochrony środowiska.
Bilans musi wyjść na premię
Przedsiębiorcy od dawna wskazują na deprawujący system wynagradzania pracowników skarbówki. Wiadomo, że około 20 proc. ponadplanowych (w stosunku do początkowych założeń na dany rok) dochodów aparatu skarbowego przeznaczanych jest na fundusz premiowy dzielony między urzędników. "Wprost" w 2002 r. opisał szczegóły tego mechanizmu. Urzędnicy z danego urzędu skarbowego otrzymują kwartalną premię (wszyscy taką samą) tym wyższą, im mniej decyzji tego urzędu zostało uchylonych (premia może sięgnąć 80 proc. stałej pensji). Tyle że poszczególni urzędnicy mogą jeszcze otrzymać premie indywidualne, uzależnione tylko od liczby wydanych przez nich negatywnych dla podatników decyzji i skuteczności w ściąganiu pieniędzy na konto urzędu. W ten sposób mogą do pensji dorobić 150 proc. jej wartości! Im bardziej urzędnik "dołoży" podatnikom, tym większą zgarnie "prowizję". Ryzyka nie ma, bo decyzje mogą zostać uchylone, ale premia zostaje.
Tymczasem biznesmeni należne im pieniądze muszą fiskusowi wydzierać z gardła. Joanna Jarosz, współwłaścicielka firmy New Knitting z Sosnowca (sprzedaje ubrania szyte przez podwykonawców), 23 września 2003 r. wygrała sprawę z US w Sosnowcu przed NSA. Chodziło o oddział, który firma utworzyła w RFN. Sprzedawała mu swoje wyroby, pobierając zwrot podatku za eksport, objęty zerową stawką VAT. Kontrola skarbowa w październiku 2000 r. nie miała zastrzeżeń, ale po czterech miesiącach druga kontrola uznała, że sprzedaż towaru do własnego oddziału zagranicznego nie jest eksportem i zwrot VAT się nie należy. Mimo że z dokumentów jasno wynika, iż towar był sprzedawany, a deklaracje celne potwierdzają jego wywóz za Odrę. Pozytywną opinię spółce wystawił m.in. Instytut Spraw Podatkowych. I znów: zablokowano konta, zajęto hipotekę, bank cofnął 300 tys. zł kredytu, przestraszony włoski kontrahent zamknął linię kredytową wartą 500 tys. zł. - W pewnym momencie usłyszałam od urzędnika, że sprawę można było inaczej załatwić już na poziomie urzędu skarbowego - twierdzi Jarosz. Mimo że NSA wydał korzystny dla New Knitting wyrok, izba skarbowa umorzyła tylko postępowanie dotyczące zaległości z jednego miesiąca, w pozostałych wypadkach podtrzymując swoje stanowisko. W każdym z nich sytuacja jest identyczna i kolejne wyroki NSA będą zapewne takie same, ale urzędnicy nie ustępują. Niedawno wystawiono 36 upoważnień do kontroli (sic!) u dwóch podwykonawców spółki Joanny Jarosz. Produkcja New Knitting spadła o 40 proc., firma zwolniła 100 z 250 pracowników.
Wątpliwości dotyczące interpretacji przepisów i błędy urzędników są nieuniknione, ale prawdziwym rakiem toczącym naszą gospodarkę są perfidia, złośliwość, a czasem bezczelny reket, jakich wobec biznesmenów dopuszczają się urzędnicy. Za takie działania, powodujące konieczność zwrotu pokrzywdzonym pieniędzy wraz z odsetkami i wypłaty odszkodowań, płacimy my. Słaboński będzie się domagał odszkodowania za zniszczenie firmy (rzeczoznawca wycenił jej wartość na 13 mln zł). - Zażądam od skarbu państwa kilkunastu milionów złotych za ten cyrk - zapowiada też Gniewowski. Sztucznie przeciągający sprawy fiskus tylko powiększa sumy odsetek do zapłacenia. Błędne decyzje urzędników to najdroższe państwowe obligacje!
Więcej możesz przeczytać w 2/2004 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.