Rozmowa ze Zbigniewem Rybczyńskim, reżyseremi autorem filmów eksperymentalnych, laureatem Oscara w 1983 r. za „Tango” Wprost: Od osiemnastu lat nie kręci pan nic i konsekwentnie odrzuca propozycje, także te z Hollywood. Dopadł pana twórczy kryzys? Zbigniew Rybczyński: Kiedy nakręciłem ostatnie ujęcie „Kafki”, kamera się na chwilę zatrzymała. Problemy techniczne uświadomiły mi, że muszę popracować nad oprogramowaniem, nauczyć się rozwiązywania kilku zagadnień w optyce czy mechanice. Dziś znam odpowiedzi na większość ówczesnych pytań. I uważam, że uczestniczenie w rewolucji technologicznej może być bardziej fascynujące niż realizowanie filmu. Chce pan być wynalazcą? Nie tylko prowadzę własne badania, lecz także często rozmawiam na temat nowych technologii z japońskimi fachowcami. W Tokio, gdzie wykładam na Joshibi University of Art and Design, jest laboratorium prowadzone przez telewizję NKH, dziś jedyne na świecie, które zajmuje się badaniami nad rozwojem obrazu. A jeśli chodzi o propozycje, odrzucam je, bo po prostu robię swoje. Mój czas wypełnia praca nad rzeczami, które mnie interesują. Poza tym filmowiec to nie zawód usługowy. Kto proponował panu współpracę? Odrzuciłem na przykład propozycję Francisa Forda Coppoli dotyczącą pracy przy „Draculi”. Miałem wtedy własne studio w Nowym Jorku. Nie chciałem tego zostawiać i przenosić się do Los Angeles. Kolejne studio ma powstać we Wrocławiu, gdzie się pan właśnie przeprowadził. Dlaczego zrezygnował pan z prowadzenia szkoły animacji i efektów specjalnych w Nowym Sączu? Uczestniczyłem w otwarciu tej szkoły i nadal jej kibicuję, ale Wrocław przekonał mnie Wytwórnią Filmów Fabularnych, uczelniami, specjalistami wysokiej klasy w dziedzinie komputerów i środowiskiem artystycznym. W ciągu dwóch lat w wytwórni powstaną Wrocławskie Studia Technologii Wizualnych zajmujące się produkcją wielowarstwowych obrazów łączących tradycyjne zdjęcia filmowane optycznie z obrazami 3D. Stworzymy też Europejskie Centrum Edukacji Medialnej. Od lat marzyłem o stworzeniu takiej instytucji i postanowiłem wrócić do kraju, żeby zrealizować moją wizję. Cieszę się, że dzięki poparciu WFF, Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej i Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego to się uda. Film, nad którym pan pracuje z izraelskim pisarzem i dziennikarzem Elim Barburem, powstanie we Wrocławiu? Tak. To będzie fabuła o historii europejskiej cywilizacji ze szczególnym uwzględnieniem historii Żydów. Traktuję ją jak pilotażową produkcję wykorzystującą technologie, z których będziemy korzystać w wytwórni. Przy okazji tego filmu chcę zacząć uczyć ludzi realizacji z wykorzystaniem najnowszych technologii. To będzie połączenie animacji z realnym filmowaniem aktorów i wieloma innymi technikami, za pomocą których można tworzyć obrazy. Włączając w to tradycyjne środki, takie jak malarstwo czy grafika. Będzie to produkcja międzynarodowa, jednak na razie za wcześnie, żeby mówić o szczegółach. Zdjęcia powinniśmy skończyć za dwa lata. Peter Greenaway, który ostatnio zajmuje się głównie multimediami, a na dużymekranie interpretuje obrazy Rembrandta, uważa, że tradycyjna formuła kina się wyczerpała i dziś powinno być ono syntezą wielu dziedzin. Pan też idzie w tym kierunku? Fotografia, film i telewizja są naturalną kontynuacją malarstwa. To malarstwo stworzyło niezwykle przekonującą wizję tego, co było w ludzkiej wyobraźni. A film rozwinął się dwutorowo: z jednej strony pokazuje to, co jest przed obiektywem, z drugiej – stara się realizować pewne wizje za pomocą efektów specjalnych, kostiumów czy sztucznych dekoracji; to, co robiło malarstwo jeszcze przed wynalezieniem kamery. Kiedyś ludzie malowali swoje idee. Weźmy drzeworyt z widokiem Krakowa, który zamieszczono w „Kronice świata” Hartmanna Schedla z 1493 r. Obraz przedstawia całe miasto z dużej wysokości – są na nim Kazimierz, Wawel, mury obronne, Wisła, a nawet pobliskie Podhale. Był to „mentalny obraz” miasta, przedstawiający nie to, co ludzie widzieli własnymi oczami, ale to, co wiedzieli i wyobrażali sobie, myśląc o Krakowie. W okolicy nie ma tak wysokiej góry, by pozwoliła spojrzeć z wysokości, nie było wtedy balonów i samolotów, ale artysta pokazał widok, który dla lotników był widoczny dopiero po kilkuset latach. Do dziś nic się nie zmieniło. Gdy myślimy o Krakowie, widzimy podobny obraz. Kiedy jednak bierzemy do ręki aparat fotograficzny, okazuje się, że takiego Krakowa nie można w żaden sposób sfotografować. Można natomiast taki obraz stworzyć za pomocą efektów specjalnych. Czy stąd wzięły się eksperymenty w pańskich filmach? Właśnie takie obrazy zainspirowały mnie do tego, jak filmować „mentalne obrazy”. Renesansowi malarze budowali piękny, nieistniejący świat we wszechobecnym wtedy błocie i brzydocie. Był to nie tylko początek nowoczesnej nauki, lecz także prawdziwej komercji, która była inspiracją dla ludzi na wiele stuleci. Dziś nie mam wątpliwości, że za piętnaście lat w kinie będziemy oglądać niezwykle realistyczny świat, którego jeszcze nikt nigdy nie widział. Będą to filmy z normalnymi aktorami, których postaci będą wygenerowane przez komputer. Czeka nas wielka rewolucja. Choć mam nadzieję, że tak się nie stanie. Chce pan rewolucji i się jej boi? W kinie najważniejsze są emocje. Te generowane przez nowe technologie nie przekonują mnie tak jak te generowane przez żywych aktorów. Emocje stworzone przez Kaczora Donalda, Myszkę Miki czy bohaterów „Gwiezdnych wojen” porwały tłumy. We wszystkich formach sztuki od jej zarania mamy wytwarzanie sztucznego świa- ta – nieważne, czy za pomocą gry aktorów, pióra, pędzla, dłuta czy efektów specjalnych. Emocje związane są z treścią i estetyką filmu, a nie z zastosowanymi narzędziami i technikami, które widza nigdy nie obchodziły. Jeszcze w latach dwudziestych XX wieku wielu wybitnych intelektualistów uważało, że kino to coś bardzo prymitywnego i wręcz odrażającego. Odmiennego zdania byli tylko nieliczni wizjonerzy, np. Charlie Chaplin. Tacy jak on zmienili świat. Ale jak zawsze wszystko co nowe musi najpierw dostać kopniaka od tych, „co wiedzą”. Dziś więc uważa się, że prawdziwe emocje może pokazać na ekranie tylko prawdziwy aktor – w żadnym wypadku komputer. Tymczasem na żaden film tylu widzów nie biegło do kina, co na „Avatar”. Proszę o cierpliwość. Nieprawdą jest, że w kinie wszystko już było? W kinie dotychczas było tylko to, co można było stworzyć dzięki dostępnym narzędziom. Obecnie jesteśmy w trakcie niezwykłej rewolucji technologiczno-cywilizacyjnej wywołanej przez komputer. We wszystkich dziedzinach ludzkiej działalności pojawiają się nowe narzędzia, ale wśród filmowców odbywa się to z wielkimi oporami. Jest wiele rzeczy do zrobienia. Za jeden z największych skandali naukowych naszych czasów uważam to, że nikt jeszcze nie ustalił podstawowych właściwości obrazu, nie ma jego geometrycznej standaryzacji. Obiektywy i programy komputerowe nie są z sobą zsynchronizowane. Przypomina mi to czasy przed Gutenbergiem – zanim wynalazł sposób drukowania książek, większość przepisywano ręcznie, i tak właśnie robi się dziś efekty specjalne w filmie – ręcznie klatka po klatce. Nie jestem także przekonany, że w kinie możemy pokazać emocje, jakimi one naprawdę są w naszym życiu – jak miłość czy to, co czuje człowiek, który jest chory, cierpi i umiera. Wystarczy rozejrzeć się dookoła i przyjrzeć otaczającym nas ludziom i światu. Czy w czasach rozwoju nowych technologii zmieniły się funkcje aktorów i reżysera? Jeszcze nie – poza nielicznymi wyjątkami, jak George Lucas czy James Cameron, którzy od lat są jednocześnie reżyserami, producentami, wynalazcami nowych narzędzi i technik. Oni także stworzyli nowe zasady pracy z aktorami, którzy aktywnie uczestniczą w tworzeniu efektów specjalnych. Można mieć krytyczny stosunek do ich filmów, ale nie można zaprzeczyć, że to ich wizje porwały serca milionów widzów na całym świecie. Niemniej generalnie w USA nadal reżyser i aktorzy są po prostu zatrudniani przezproducenta, który faktycznie jest autorem filmu. Niestety, większość twórców filmowych, łącznie z producentami, jest ciągle na bakier z nowymi technologiami. W dalszym ciągu się wierzy, że można zrobić niezwykły film tradycyjnymi technikami. Ja myślę, że się już nie da. Jest pan autorem wielu zarejestrowanych patentów związanych z nowymi technologiami. Kręcił pan klipy dla Micka Jaggera czy Yoko Ono i jako jeden z pierwszych na świecie użył technologii High Definition przy klipie do utworu Johna Lennona „Imagine”. Oni przyszli do pana czy pan do nich? Wcześniej to artyści zwracali się do mnie z prośbą współpracy. W wypadku Lennona było inaczej. Poszedłem do Yoko Ono, którą poznałem wcześniej przy pracy nad jej teledyskiem „Hell in Paradise”, i spytałem, czy nie pozwoliłaby mi użyć któregoś z utworów Johna do pierwszego testu nowej japońskiej technologii, o której sam wtedy niewiele wiedziałem. Zaproponowała „Imagine”, a ja się bardzo zdziwiłem, bo nie śmiałbym sam poprosić o tak „świętą” piosenkę Lennona. Mogłem w ciągu kilku dni stworzyć ciąg zdarzeń z wykorzystaniem wielowarstwowego obrazu. Przy „Tangu” zajęło mi to dziewięć miesięcy. Czym w pana karierze było oscarowe „Tango”? Będąc w Wiedniu w latach 70., wymyśliłem, że nakręcę dwanaście filmów, a zrobiłem tylkojeden – „Tango” właśnie. Kiedy wróciłem do Łodzi, studio Se-ma-for na ponad rok stało się moim drugim domem. Codziennie przez kilkanaście godzin fotografowałem w nim wiele tysięcy razy kolejne klatki filmu z poszczególnymi postaciami. Pewnego dnia w drodze do pracy zobaczyłem długą kolejkę ludzi czekających przed sklepem, aż coś rzucą. Pomyślałem wtedy: co ja do cholery robię? Komu to w ogóle potrzebne? Miałem moralne dylematy. Wtedy to było moje „Tango”. Dlaczego tak niewielu polskim filmowcom udało się osiągnąć międzynarodowy sukces? Rozpatrywałbym ten problem w kontekście całej Europy, a nie tylko rodzimego kina. W ogóle prawdziwym fenomenem jest zawojowanie świata przez kulturę amerykańską po II wojnie światowej. Dla mnie tłumaczenie, że USA ma więcej pieniędzy, jest śmieszne, bo przecież większość amerykańskich produkcji jest finansowana przez europejskie banki. Myślę, że chodzi tu raczej o podejście do kina. Trafnie ujął to kiedyś Gombrowicz: europejski artysta pada na wznak przed bóstwem Sztuki, a amerykański wychodzi na scenę i słyszy: „Artysta, pokaż mi coś, czego jeszcze nie widziałem”. Amerykanie, kręcąc filmy, święcie wierzą, że to będzie arcydzieło, najlepsza rzecz, jaką do tej pory zrobili. A robią to po to, żeby zadziwić odbiorców. Założenie, że publiczność jest głupia i niedojrzała, znam z Europy. W Stanach Zjednoczonych nie powstaje przecież wyłącznie komercyjna papka, ale też piękne, artystyczne obrazy. Naszym filmowcom udaje się na świecie głównie wtedy, gdy wyemigrują z kraju, jak Roman Polański, Janusz Kamiński czy pan. I głównie dotyczy to przeszłości. Dlaczego tak jest? Nie zgadzam się z tym, że trzeba wyjechać. Polański już w Polsce robił niezwykłe filmy, Wajda nigdy nie wyjechał, a Kieślowski tworzył głównie w Polsce. Znam takich, którzy wyjechali i nie odnieśli sukcesu. Liczą się pasja, talent, wiedza i oryginalna wizja, a w wypadku tych, którzy chcą wyjechać, znajomość języków obcych. Ważny jest też temat filmu – nie może być zbyt lokalny, bo nie zainteresuje globalnej publiczności. Wiele czynników składa się na sukces. Polecam każdemu Polakowi wyjazd i spędzenie kilku lat w jak największej liczbie miejsc na świecie. To daje dystans i bardzo rozwija. Rozmawiała | Marta Wróbel
Więcej możesz przeczytać w 4/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.