Dlaczego Berlusconi poniósł porażkę tam, gdzie zwyciężyli Blair i Bush? Jesteśmy krajem dobrobytu i radości. Włochy są jednym z najbogatszych krajów świata". Zdumieni Włosi nie chcieli uwierzyć, że słowa te padły z ust ich premiera Silvio Berlusconiego. Sam Berlusconi może się czuć szczęśliwym człowiekiem - za jego rządów przychody jego holdingu wzrosły trzykrotnie. Rodacy premiera mają mniej powodów do entuzjazmu - w tym roku zaczęli na przykład masowo kupować na raty nawet żywność w supermarketach. Dobrego nastroju Berlusconiemu nie psuje nawet to, że akurat teraz komisja UE wdrożyła procedurę dyscyplinarną przeciwko Włochom, bo deficyt znacznie przekroczy dopuszczalny poziom 3 proc. PKB.
Najprawdopodobniej wobec Włoch zostaną zastosowane sankcje, jeśli oczywiście nie upiecze im się tak jak poprzednio Niemcom i Francji. Premier Berlusconi ciągle jednak nie chce zrozumieć, że przegrał zapowiadaną przez siebie wojnę o naprawę Włoch, o uczynienie z nich liberalnego kraju, bogatego jak Wielka Brytania i USA. Ba, tak naprawdę tej wojny nawet nie podjął. Rozdał budżetowe pieniądze najbardziej krzykliwym (i najmniej efektywnym) branżom, część wydał na wspomaganie najbardziej deficytowych sektorów, obsługę ogromnego zadłużenia wewnętrznego, renty i zapomogi oraz finansowanie niewydajnej państwowej służby zdrowia. Efekt? Włochy są najbardziej chorym krajem eurolandu - wynika z ostatniego raportu OECD. PKB zmniejszy się w tym roku o 0,6 proc., deficyt budżetu przekroczy 4 proc. PKB, bezrobocie utrzyma się na poziomie 8,4 proc., zadłużenie wewnętrzne, które już wynosi 105 proc. PKB, jeszcze wzrośnie.
Pacyfista Berlusconi
Co się dzieje? Czyżbyśmy mieli do czynienia z potwierdzeniem tez europejskiej socjaldemokracji, że liberalny model gospodarki się nie sprawdza? Wszak Włochami od 2001 r. rządzi Silvio Berlusconi, który z liberalizmu ekonomicznego uczynił swój sztandar. "W gospodarce wolno wszystko, co nie jest zabronione"- brzmiało jedno z jego haseł wyborczych. Nie można jednak mówić o kryzysie liberalizmu, skoro gospodarki Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych rosną w tempie 3,3-3,6 proc., a bezrobocie praktycznie tam nie istnieje. Dlaczego więc Berlusconi poniósł porażkę tam, gdzie zwyciężyli Blair i Bush? Są dwa powody: zewnętrzny i wewnętrzny. Zewnętrzny jest oczywisty: bardzo wysoki kurs euro, nieszczęście w kraju tradycyjnie nastawionym na eksport, wysoka cena nośników energii i konkurencja producentów azjatyckich w sektorach, w których Włochy od dziesięcioleci właściwie konkurentów nie miały (tekstylia, obuwie, małe AGD, przemysł maszynowy). Powód wewnętrzny jest bardziej złożony. Można mówić o odziedziczeniu po chadekach i lewicy kraju chronicznie chorego na welfaryzm, o olbrzymim, starym zadłużeniu wewnętrznym, można się usprawiedliwiać koniecznością respektowania parametrów eurolandu, konsekwencjami zamachów z 11 września i skutkami wprowadzenia wspólnej monety. Ale tak naprawdę przykład Berlusconiego dowodzi, że nie można bezboleśnie przeprowadzić liberalnej reformy. To jest wojna, trzeba ją toczyć zdecydowanie, nie oglądając się na ofiary, a Berlusconi okazał się pacyfistą i nie przyjął bitwy tam, gdzie była ona konieczna. Ronald Reagan miał ułatwione zadanie w przyzwyczajonej do wolnego rynku Ameryce, ale już Margaret Thatcher czy Tony Blair musieli stoczyć prawdziwe batalie ze związkami zawodowymi, nim ich reformy przyniosły pożądane rezultaty.
Berlusconi to nie Thatcher
Już starożytni Grecy mówili, że demokracja to dobry system, z tym tylko, że głupia większość rządzi mądrą mniejszością. Dlatego mądra mniejszość ma obowiązek wytrwać przy modelu liberalnym, udowodnić społeczeństwu, że chwilowe wyrzeczenia związane z reformą opłacą się z nawiązką, bo przyniosą rozkwit gospodarczy, spadek bezrobocia i dobrobyt. Berlusconi nie tylko nie zdołał przekonać Włochów do liberalizmu, ale też nie potrafił wprowadzić minimum reform niezbędnych do osiągnięcia stabilizacji gospodarczej. Przede wszystkim zaś zabrakło mu odwagi, by stawić czoło silniejszym niż gdziekolwiek indziej w Europie związkom zawodowym. Pani Thatcher przez półtora roku wytrzymała strajk pracowników deficytowego górnictwa, ale wygrała i dzisiaj nawet ówcześni strajkujący przyznają, że miała rację. Berlusconi nie próbował walczyć: ustępował we wszystkich kolejnych konfrontacjach ze związkowcami (jak choćby w ostatnim konflikcie z pracownikami rozbudowanego do absurdu i do absurdu niewydajnego sektora publicznego).
Berlusconi niekonkurencyjny
Zdaniem OECD, ale też instytucji ratingowych takich jak Standard & Poor`s, przyczyną włoskiej recesji jest przede wszystkim niekontrolowany wzrost kosztów produkcji, czyli wzrost płac bez wzrostu wydajności pracy. "Włochy potrzebują zasadniczych reform strukturalnych, by pokonać coraz większy brak konkurencyjności" - czytamy w raporcie OECD. Berlusconi okazał się niezdolny do ich wprowadzenia. Liberalizm gawędzony nie przynosi rezultatów. Trzeba go praktykować, czego uczy choćby przykład Wielkiej Brytanii. "Wyjmijcie głowy z urn wyborczych" - krzyczał do polityków Luca Cordero di Montezemolo, prezes Confindustrii, włoskiego związku przemysłowców (i jednocześnie prezes Fiata). Niestety, jego recepta na uzdrowienie znajdującej się w stanie przedzawałowym gospodarki jest taka jak zawsze: "niech rząd da pieniądze przemysłowcom". Ale rząd pieniędzy nie ma: rozdał je branżom mającym silniejsze argumenty przetargowe, branżom głośniej krzyczącym od innych, wydał je na wspomaganie deficytowych sektorów (tegoroczna dotacja dla kolei państwowych to prawie 0,5 proc. PKB!), na obsługę ogromnego zadłużenia wewnętrznego, na renty i zapomogi (pobiera je ponad 7 mln Włochów - 13 proc. społeczeństwa!), na finansowanie skandalicznie niewydajnej służby zdrowia. Według studium AIG, amerykańskiego kolosa ubezpieczeniowego, Włochy przypominają dziś Argentynę w przeddzień krachu.
Berlusconi niezdatny
Nic więc dziwnego, że dwa prestiżowe czasopisma ekonomiczne poświęciły ostatnio Włochom bezlitosne artykuły. "The Economist" na okładce pokazał podparte kulami Włochy z komentarzem: "Prawdziwy chory Europy", a w środku wyliczał "odwieczne" przywary Italii: nadmierna sztywność rynku pracy, nadmierna regulacja rynku, nadmierne wydatki publiczne. "The Economist" przypomniał, że już w 2001 r. uważał Berlusconiego za osobę niezdatną do rządzenia trzecim krajem strefy euro, ale miał nadzieję, że przynajmniej - jako były przedsiębiorca - będzie wiedział, co zrobić z gospodarką. "Przez cztery lata rządów Berlusconi nie zdołał jednak zrobić nawet tego" - czytamy. Również "BusinessWeek" nie zostawia na Włoszech suchej nitki. W artykule "Najbardziej chory pacjent eurolandu" pojawia się sugestia, że jedynym ratunkiem przed długoletnią recesją będzie dla Włoch porzucenie euro i powrót do lira; kolejne jego dewaluacje mogą ożywić eksport, od którego gospodarka włoska jest tak bardzo zależna. Notabene, także wspomniane studium AIG sugeruje, że jedynie dewaluacja włoskiej waluty o 20 proc. mogłaby dodać tamtejszym produktom konkurencyjności. Ponieważ jednak włoska waluta jest walutą europejską, o dewaluacji nie może być mowy. Chociaż - według prasy ekonomicznej - coś podobnego już się de facto rozpoczęło: wartość euro w stosunku do dolara spadła w ciągu ostatniego kwartału z 1,35 do 1,23, a biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo obniżenia stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny (mówi się, że najpóźniej po wakacjach Jean-Claude Trichet ulegnie presji praktycznie wszystkich krajów strefy euro), ponownie wyrównanie kursów dolara i euro może nastąpić jeszcze przed końcem tego roku.
Wspólna bieda - pół radości
Włoch to jednak nie ożywi. Potrzebne im są reformy, te same, które obiecywał Berlusconi, a których nie miał odwagi przeprowadzić. Nie tylko z winy lewicowej opozycji i ich sojuszników w związkach zawodowych. Berlusconi stoi na czele koalicji, w której za "zmiękczeniem rygorów liberalizmu" opowiadają się wszystkie partie poza Forza Italia. Po lekturze raportu OECD Berlusconi powiedział: "To brednie. Włochy są jednym z najbogatszych krajów świata. Bogactwo rodzin ośmiokrotnie przekracza PKB, mamy bardzo dużo telefonów komórkowych, samochodów i mieszkań własnościowych. Jesteśmy krajem dobrobytu i radości". Cóż, dawno nie wychodził po zakupy, nie rozmawiał z ludźmi z niższych od własnej warstw społecznych. Jedyne, co za jego rządów zdecydowanie się poprawiło, to sytuacja jego spółek: na przykład obroty Mediasetu wzrosły trzykrotnie. Włoskie przysłowie głosi: "mal comune mezzo gaudio", czyli "wspólna bieda - pół radości". Włosi mogą się pocieszać, że w podobnej sytuacji znajduje się większość krajów europejskich i prawie wszystkie państwa strefy euro. Wszystkie, by oddalić perspektywę niepopularnych reform, podcinają gałąź, na której siedzą. Tyle że Włochy siedzą na najwyższej i ich upadek będzie najbardziej bolesny.
Pacyfista Berlusconi
Co się dzieje? Czyżbyśmy mieli do czynienia z potwierdzeniem tez europejskiej socjaldemokracji, że liberalny model gospodarki się nie sprawdza? Wszak Włochami od 2001 r. rządzi Silvio Berlusconi, który z liberalizmu ekonomicznego uczynił swój sztandar. "W gospodarce wolno wszystko, co nie jest zabronione"- brzmiało jedno z jego haseł wyborczych. Nie można jednak mówić o kryzysie liberalizmu, skoro gospodarki Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych rosną w tempie 3,3-3,6 proc., a bezrobocie praktycznie tam nie istnieje. Dlaczego więc Berlusconi poniósł porażkę tam, gdzie zwyciężyli Blair i Bush? Są dwa powody: zewnętrzny i wewnętrzny. Zewnętrzny jest oczywisty: bardzo wysoki kurs euro, nieszczęście w kraju tradycyjnie nastawionym na eksport, wysoka cena nośników energii i konkurencja producentów azjatyckich w sektorach, w których Włochy od dziesięcioleci właściwie konkurentów nie miały (tekstylia, obuwie, małe AGD, przemysł maszynowy). Powód wewnętrzny jest bardziej złożony. Można mówić o odziedziczeniu po chadekach i lewicy kraju chronicznie chorego na welfaryzm, o olbrzymim, starym zadłużeniu wewnętrznym, można się usprawiedliwiać koniecznością respektowania parametrów eurolandu, konsekwencjami zamachów z 11 września i skutkami wprowadzenia wspólnej monety. Ale tak naprawdę przykład Berlusconiego dowodzi, że nie można bezboleśnie przeprowadzić liberalnej reformy. To jest wojna, trzeba ją toczyć zdecydowanie, nie oglądając się na ofiary, a Berlusconi okazał się pacyfistą i nie przyjął bitwy tam, gdzie była ona konieczna. Ronald Reagan miał ułatwione zadanie w przyzwyczajonej do wolnego rynku Ameryce, ale już Margaret Thatcher czy Tony Blair musieli stoczyć prawdziwe batalie ze związkami zawodowymi, nim ich reformy przyniosły pożądane rezultaty.
Berlusconi to nie Thatcher
Już starożytni Grecy mówili, że demokracja to dobry system, z tym tylko, że głupia większość rządzi mądrą mniejszością. Dlatego mądra mniejszość ma obowiązek wytrwać przy modelu liberalnym, udowodnić społeczeństwu, że chwilowe wyrzeczenia związane z reformą opłacą się z nawiązką, bo przyniosą rozkwit gospodarczy, spadek bezrobocia i dobrobyt. Berlusconi nie tylko nie zdołał przekonać Włochów do liberalizmu, ale też nie potrafił wprowadzić minimum reform niezbędnych do osiągnięcia stabilizacji gospodarczej. Przede wszystkim zaś zabrakło mu odwagi, by stawić czoło silniejszym niż gdziekolwiek indziej w Europie związkom zawodowym. Pani Thatcher przez półtora roku wytrzymała strajk pracowników deficytowego górnictwa, ale wygrała i dzisiaj nawet ówcześni strajkujący przyznają, że miała rację. Berlusconi nie próbował walczyć: ustępował we wszystkich kolejnych konfrontacjach ze związkowcami (jak choćby w ostatnim konflikcie z pracownikami rozbudowanego do absurdu i do absurdu niewydajnego sektora publicznego).
Berlusconi niekonkurencyjny
Zdaniem OECD, ale też instytucji ratingowych takich jak Standard & Poor`s, przyczyną włoskiej recesji jest przede wszystkim niekontrolowany wzrost kosztów produkcji, czyli wzrost płac bez wzrostu wydajności pracy. "Włochy potrzebują zasadniczych reform strukturalnych, by pokonać coraz większy brak konkurencyjności" - czytamy w raporcie OECD. Berlusconi okazał się niezdolny do ich wprowadzenia. Liberalizm gawędzony nie przynosi rezultatów. Trzeba go praktykować, czego uczy choćby przykład Wielkiej Brytanii. "Wyjmijcie głowy z urn wyborczych" - krzyczał do polityków Luca Cordero di Montezemolo, prezes Confindustrii, włoskiego związku przemysłowców (i jednocześnie prezes Fiata). Niestety, jego recepta na uzdrowienie znajdującej się w stanie przedzawałowym gospodarki jest taka jak zawsze: "niech rząd da pieniądze przemysłowcom". Ale rząd pieniędzy nie ma: rozdał je branżom mającym silniejsze argumenty przetargowe, branżom głośniej krzyczącym od innych, wydał je na wspomaganie deficytowych sektorów (tegoroczna dotacja dla kolei państwowych to prawie 0,5 proc. PKB!), na obsługę ogromnego zadłużenia wewnętrznego, na renty i zapomogi (pobiera je ponad 7 mln Włochów - 13 proc. społeczeństwa!), na finansowanie skandalicznie niewydajnej służby zdrowia. Według studium AIG, amerykańskiego kolosa ubezpieczeniowego, Włochy przypominają dziś Argentynę w przeddzień krachu.
Berlusconi niezdatny
Nic więc dziwnego, że dwa prestiżowe czasopisma ekonomiczne poświęciły ostatnio Włochom bezlitosne artykuły. "The Economist" na okładce pokazał podparte kulami Włochy z komentarzem: "Prawdziwy chory Europy", a w środku wyliczał "odwieczne" przywary Italii: nadmierna sztywność rynku pracy, nadmierna regulacja rynku, nadmierne wydatki publiczne. "The Economist" przypomniał, że już w 2001 r. uważał Berlusconiego za osobę niezdatną do rządzenia trzecim krajem strefy euro, ale miał nadzieję, że przynajmniej - jako były przedsiębiorca - będzie wiedział, co zrobić z gospodarką. "Przez cztery lata rządów Berlusconi nie zdołał jednak zrobić nawet tego" - czytamy. Również "BusinessWeek" nie zostawia na Włoszech suchej nitki. W artykule "Najbardziej chory pacjent eurolandu" pojawia się sugestia, że jedynym ratunkiem przed długoletnią recesją będzie dla Włoch porzucenie euro i powrót do lira; kolejne jego dewaluacje mogą ożywić eksport, od którego gospodarka włoska jest tak bardzo zależna. Notabene, także wspomniane studium AIG sugeruje, że jedynie dewaluacja włoskiej waluty o 20 proc. mogłaby dodać tamtejszym produktom konkurencyjności. Ponieważ jednak włoska waluta jest walutą europejską, o dewaluacji nie może być mowy. Chociaż - według prasy ekonomicznej - coś podobnego już się de facto rozpoczęło: wartość euro w stosunku do dolara spadła w ciągu ostatniego kwartału z 1,35 do 1,23, a biorąc pod uwagę prawdopodobieństwo obniżenia stóp procentowych przez Europejski Bank Centralny (mówi się, że najpóźniej po wakacjach Jean-Claude Trichet ulegnie presji praktycznie wszystkich krajów strefy euro), ponownie wyrównanie kursów dolara i euro może nastąpić jeszcze przed końcem tego roku.
Wspólna bieda - pół radości
Włoch to jednak nie ożywi. Potrzebne im są reformy, te same, które obiecywał Berlusconi, a których nie miał odwagi przeprowadzić. Nie tylko z winy lewicowej opozycji i ich sojuszników w związkach zawodowych. Berlusconi stoi na czele koalicji, w której za "zmiękczeniem rygorów liberalizmu" opowiadają się wszystkie partie poza Forza Italia. Po lekturze raportu OECD Berlusconi powiedział: "To brednie. Włochy są jednym z najbogatszych krajów świata. Bogactwo rodzin ośmiokrotnie przekracza PKB, mamy bardzo dużo telefonów komórkowych, samochodów i mieszkań własnościowych. Jesteśmy krajem dobrobytu i radości". Cóż, dawno nie wychodził po zakupy, nie rozmawiał z ludźmi z niższych od własnej warstw społecznych. Jedyne, co za jego rządów zdecydowanie się poprawiło, to sytuacja jego spółek: na przykład obroty Mediasetu wzrosły trzykrotnie. Włoskie przysłowie głosi: "mal comune mezzo gaudio", czyli "wspólna bieda - pół radości". Włosi mogą się pocieszać, że w podobnej sytuacji znajduje się większość krajów europejskich i prawie wszystkie państwa strefy euro. Wszystkie, by oddalić perspektywę niepopularnych reform, podcinają gałąź, na której siedzą. Tyle że Włochy siedzą na najwyższej i ich upadek będzie najbardziej bolesny.
Więcej możesz przeczytać w 24/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.