Paulina Socha-Jakubowska: Jesteś bardzo zachowawczy w wywiadach. Żeby nie powiedzieć, że nudny.
Maciej Musiał: Chcesz, żebym ci powiedział, co mnie wkurza?
Pewnie.
Wkurza mnie postmodernizm. Myślę, że Quentin Tarantino musi odejść.
Dlaczego?
W 1994 r., kiedy film „Pulp Fiction” wygrał na Festiwalu w Cannes z „Czerwonym” Kieślowskiego, kino zmieniło swój bieg i stało się lustrem popkultury, którym w dużym stopniu jest do dzisiaj. Tyle że dzisiaj świat tego nie potrzebuje. Może to było potrzebne wtedy, nie wiem, bo urodziłem się rok po sukcesie filmu Tarantino.
To o co chodzić powinno w kinie dzisiaj? O zadawanie pytań?
O próbę zobaczenia tego, czego nie widać. Mamy bardzo dużo do zrobienia na świecie w kwestiach klimatu, relacji, otwarcia się innych i nie zrobimy tego, oglądając tylko filmy z superbohaterami, którzy puszczają oko do kamery, mówiąc, że wszystko powinniśmy mieć w dupie. Musimy być naiwni, dbać o naszą niewinność, otworzyć się na ośmieszenie, nie rozmawiać tylko o tym, co jest bezpieczne. Tymczasem generalnie mamy wszystko w dupie. Chodzi o to, by tak nie było. Ale wiesz, dlaczego niechętnie dzielę się podobnymi przemyśleniami? Bo uważam, że od publicystyki są mądrzejsi ludzie w tym kraju.
A ja myślę, że ci mądrzy trafiają, ale do ograniczonej grupy odbiorców. Ta „publicystyka” w twoim wydaniu może przydałaby się np. młodszym?
Może. A może myślę, że gdybym zobaczył siebie na okładce, pomyślałbym „co za gość, za kogo on się ma”.
Za kilka dni premiera „Wiedźmina”, wcieliłeś się w postać Sir Lazlo. Po raz drugi widzowie Netflixa zobaczą Musiała. Boisz się, jak tym razem przyjmą cię rodacy?
Nie boję się. Mam małą rolę. Pewnie będą jakieś komentarze. Ale jestem pewien, że każdy chciałby się ze mną zamienić, być tam, zobaczyć to, dostać nowe inspiracje. Jest taki cytat z Sapkowskiego: „Zawsze trzeba działać. Źle czy dobrze, okaże się później. Żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania”.
Czyli nie zraziło cię wszystko, co wydarzyło się po serialu „1983”? Festiwal rodzimych krytyków punktujących scenariuszowe wpadki, który pani Holland nazwała nawet „brandzlowaniem się hejtem”. Zresztą jak Zawierucha zagrał u twojego ulubieńca, Tarantino, żartom z jego roli też nie było końca. Ogólnie chyba mamy problem z tym, by cieszyć się z sukcesów „naszych”, za to uwielbiamy szukać dziury w całym.
Żałowałem, że nie było chęci zobaczenia czegoś więcej, bo jestem pewien, że w tym serialu („1983” – red.) jest bardzo dużo wartościowych rzeczy. Zdaję sobie sprawę ze skomplikowania scenariusza, ale jestem z tego projektu absolutnie dumny. Miałem 19 lat, gdy zaczynałem go robić. Dziś można go obejrzeć w 140 krajach. I to, co się działo po premierze, na pewno nie podcięło mi skrzydeł. Było wręcz odwrotnie. A może to wszystko było mi potrzebne, bym nie czuł się zbyt pewnie, zbyt pysznie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.