Załgane łobuzy, nikczemne świnie i podli awanturnicy – tak według Włodzimierza Cimoszewicza wygląda polska polityka. Mimo to poczciwy Wołodźka czuje się w tym zbrukanym świecie nie najgorzej. Zajmował w nim już siedem wysokich stanowisk i właśnie się bije o ósme.
Był już premierem, marszałkiem Sejmu, wicemarszałkiem, szefem MSZ, ministrem sprawiedliwości i posłem. Dziś jest senatorem i stara się o funkcję sekretarza generalnego Rady Europy. Propozycję kandydowania przyjął od partii, do której – zresztą słusznie – miał największe pretensje. Przecież to Platforma Obywatelska w osobie Konstantego Miodowicza wywlekła cztery lata temu sprawę Anny Jaruckiej, w wyniku czego Cimoszewicz wycofał się z walki o prezydenturę i udał na emigrację do leśniczówki w Puszczy Białowieskiej. Ten „przejmujący protest przeciw brutalizacji polityki", jak po cimoszewiczowsku ujął to Aleksander Kwaśniewski, nie trwał jednak długo.
W 2007 r. Cimoszewicz postanowił wyswobodzić Polskę spod panowania PiS- -owskich barbarzyńców (porównywał rządy Kaczyńskich do najazdu Tatarów) i wystartował w wyborach do Senatu. Wataha została odparta. Ojczyzna wezwała go po raz kolejny półtora roku później. Niespodziewanie zadzwonił do niego wicepremier Grzegorz Schetyna i umówił z szefem rządu oraz szefem MSZ. Donald Tusk zaproponował mu kandydowanie na sekretarza Rady Europy. Poszło gładko, zgodził się bez specjalnego namawiania. Jakim cudem „honorny" i wrażliwy na wszelką nieetyczność Cimoszewicz tak łatwo zapomniał o powodach swojego „przejmującego protestu” z 2005 r.? Odpowiedzi na to pytanie są sprzeczne. – Ma olbrzymie doświadczenie, jeśli chodzi o funkcjonowanie Rady Europy. Poza tym jest państwowcem.A ta propozycja dotyczyła reprezentowania państwa, więc po prostu ją przyjął – przekonuje Mariusz Edgaro, wieloletni współpracownik Cimoszewicza. – Włodek jest po prostu łasy na zaszczyty – twierdzi z kolei znający go od lat polityk lewicy. Cimoszewicz od początku istnienia III RP całkiem skutecznie kreuje się na apolitycznego męża stanu. Ta skuteczność jest o tyle zadziwiająca, że jego apolityczność jest… na wskroś polityczna, a w przeszłości bywała wręcz aparatczykowska. Bo, trzymając się faktów, Cimoszewicz z małą przerwą jest partyjny od 38 lat. Do PZPR należał od 1971 r. aż do końca. Kariery wprawdzie nie zrobił, ale próbował. Gdy dostał się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, usiłował się zapisać do Zrzeszenia Studentów Polskich, ale pogonili go tam po flaszkę. Poszedł więc do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Tam nie musiał się niczym wkupywać i swobodnie rozwinął skrzydła. Został m.in. sekretarzem komitetu uczelnianego PZPR.
Byłemu premierowi trzeba oddać, że w jego działalności partyjnej i młodzieżowej nie było oportunizmu. Czysta ideowość i rodzinna tradycja. – Był autentycznym marksistą – opowiada Józef Oleksy, kolega jeszcze z czasów studenckich. – Faktycznie, miał opinię dość ortodoksyjnego – potwierdza jego dobry znajomy Tadeusz Iwiński, dziś poseł SLD. Sam Cimoszewicz w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" przyznał, że swoją partyjność właściwie odziedziczył. „Dla mnie przynależność do partii była czymś bezdyskusyjnym. Moi rodzice należeli do partii, dla mnie było oczywiste, że jest się w partii” – stwierdził. W formowaniu poglądów Cimoszewicza ważniejszą rolę odegrałojciec, ubogi brukarz z podwołkowyskiej wsi i powojenny beneficjent społecznego awansu chłopów i robotników. Awans umożliwiła mu armia, a dokładniej bezpieczeństwo w armii, czyli Informacja Wojskowa i Wojskowa Służba Wewnętrzna, w których dosłużył się stopnia pułkownika. Kiedy jeden z posłów Sejmu kontraktowego doszukiwał się ciemnych kart w jego biografii, Cimoszewicz junior nazwał go „załganym łobuzem” i skierował sprawę do sądu, przed którym wygrał.
Po wyprowadzeniu sztandaru PZPR Cimoszewicz został bezpartyjny, a właściwie partyjny inaczej. Do SdRP nie wstąpił, ale dostał się do Sejmu z listy SLD współtworzonego przez SdRP. Był też szefem komitetu wyborczego Sojuszu. Niewiele brakowało, a zostałby szefem klubu parlamentarnego SLD, ale zażądał, by z mandatu zrezygnował Leszek Miller, wobec którego akurat wszczęto śledztwo w sprawie moskiewskiej pożyczki. Miller się nie zgodził, na co Cimoszewicz wstał i wyszedł z sali. Szefem klubu został wtedy Aleksander Kwaśniewski. Od tamtej pory Cimoszewicz odgrywa rolę mentora, który stoi ponad podziałami i krytykuje własne środowisko. A to napisał z Adamem Michnikiem artykuł nawołujący do pojednania postsolidarnościowców z postkomunistami, a to zawyrokował, że SLD jest zdegenerowaną partią, aż wreszcie wystartował w wyborach prezydenckich jako kandydat niezależny. Żeby nie było wątpliwości: przez cały czas był posłem Sojuszu (od 1999 r. miał też jego legitymację partyjną), zajmował z jego rekomendacji najważniejsze stanowiska w państwie, a w trakcie kampanii prezydenckiej korzystał z pieniędzy SLD. Paradoksalnie jednak przekorą zdarzało mu się zdobywać sympatię polityków własnego obozu. – Pamiętam, że pierwszy ze wszystkich polityków publicznie wyraził oburzenie działaniami służb specjalnych wobec mnie, czym naraził się na ostrą krytykę. To było bardzo odważne – wspomina były premier Józef Oleksy.
– Toż Wołodźka z naszych! – mawiają prawosławni z Puszczy Białowieskiej. Wśród legend tam krążących są i takie, według których Cimoszewicz sam jest prawosławny, pochodzi z Białorusi i nosi imię na cześć Lenina. Ile w tym prawdy? Z prawosławiem wspólnego nie ma nic, a urodził się i wychował w Warszawie. Najprawdopodobniej brzmi historia imienia, pewności jednak nie ma.
Wiadomo za to, że Cimoszewicz dba o wizerunek swojaka, który jest blisko lokalnej społeczności. – Tajemnica jego popularności polega na tym, że jako pierwszy polityk zajął się sprawami tego regionu – twierdzi podlaski poseł PO Robert Tyszkiewicz. Robi to bardzo umiejętnie: patronuje Festiwalowi Muzyki Cerkiewnej, przyjaźni się z lokalnymi samorządowcami, no i mieszka w leśniczówce Nieznany Bór w Hajnówce. Jeździ starym radzieckim gazikiem, a do niedawna można też było spotkać go w lesie, jak chodził z przewieszoną flintą lub strzelał z biodra (podobno miał tę sztukę opanowaną do perfekcji). – Od kilku lat już jednak nie poluje. Zamiast tego fotografuje i dokarmia zwierzęta, w szczególności żubry. Z własnej kieszeni kupuje kilkaset kilogramów paszy rocznie – opowiada Edgaro, jeden z jego częstych gości. Leśniczówkę dzierżawi jednak po dziwnie niskiej cenie. Jak półtora roku temu napisała lokalna „Gazeta Współczesna", Cimoszewicz płaci za użytkowanie budynku i otaczającego go gruntu jedynie 405 zł miesięcznie (w Białowieży niewiele mniej kosztuje jeden nocleg).
Mimo ostentacyjnej pogardy dla SLD, a być może i polityki w ogóle, Cimoszewicz wciąż funkcjonuje w swoim środowisku jako rycerz, który pewnego dnia wróci na białym koniu i poprowadzi zastępy towarzyszy do władzy. Jest to tym bardziej dziwne, że Cimoszewicz nawet na lewicy uchodzi za oschłego aroganta i obrażalskiego odludka. – Ma poczucie humoru, ale to typ introwertyka – dyplomatycznie zauważa Tadeusz Iwiński. Jest chyba jedynym politykiem lewicy, który przez całą swoją karierę konsekwentnie unikał fraternizowania się przy kieliszku. Tylko raz wziął udział w prawdziwie męskim posiedzeniu z udziałem kilku historycznych już postaci lewicy. Biesiada odbyła się w latach 90. w domu jednego z polityków i sprowadzała się do picia i zagryzania pstrągami w bakaliach, które przyrządził Aleksander Kwaśniewski. W połowie imprezy Cimoszewicz zniknął. – Znaleźliśmy go w łazience siedzącego na podłodze. Obok leżała zerwana umywalka, z którą musiał się wcześniej siłować – wspomina jeden z uczestników biesiady. Wołodźka nie tylko sam nie umie pić, ale też nie toleruje picia u innych. Kiedy formował rząd, aktyw partyjny wciskał mu kandydaturę starego i zasłużonego towarzysza. Cimoszewicz był nieugięty. Kiedy ktoś zapytał dlaczego, odpowiedział krótko: „Bo pije". Żołnierskie odpowiedzi są zresztą jego znakiem rozpoznawczym. Przekonał się o tym jeden z byłych premierów, który zaproponował mu objęcie resortu. Gdy okazało się, że oferta nie zawiera teki wiceszefa rządu, Cimoszewicz wycedził tylko: „Na mnie nie licz”.
A czy lewica w ogóle będzie mogła jeszcze na niego liczyć? Jeśli zostanie sekretarzem generalnym Rady Europy, to nie, bo jego flirt z Platformą przerodzi się wtedy w małżeństwo z rozsądku. A jeśli przegra? Też raczej nie, bo PO pewnie zaproponuje mu na otarcie łez inne stanowisko. A że Wołodźka jest państwowcem, to pewnie nie odmówi.
W 2007 r. Cimoszewicz postanowił wyswobodzić Polskę spod panowania PiS- -owskich barbarzyńców (porównywał rządy Kaczyńskich do najazdu Tatarów) i wystartował w wyborach do Senatu. Wataha została odparta. Ojczyzna wezwała go po raz kolejny półtora roku później. Niespodziewanie zadzwonił do niego wicepremier Grzegorz Schetyna i umówił z szefem rządu oraz szefem MSZ. Donald Tusk zaproponował mu kandydowanie na sekretarza Rady Europy. Poszło gładko, zgodził się bez specjalnego namawiania. Jakim cudem „honorny" i wrażliwy na wszelką nieetyczność Cimoszewicz tak łatwo zapomniał o powodach swojego „przejmującego protestu” z 2005 r.? Odpowiedzi na to pytanie są sprzeczne. – Ma olbrzymie doświadczenie, jeśli chodzi o funkcjonowanie Rady Europy. Poza tym jest państwowcem.A ta propozycja dotyczyła reprezentowania państwa, więc po prostu ją przyjął – przekonuje Mariusz Edgaro, wieloletni współpracownik Cimoszewicza. – Włodek jest po prostu łasy na zaszczyty – twierdzi z kolei znający go od lat polityk lewicy. Cimoszewicz od początku istnienia III RP całkiem skutecznie kreuje się na apolitycznego męża stanu. Ta skuteczność jest o tyle zadziwiająca, że jego apolityczność jest… na wskroś polityczna, a w przeszłości bywała wręcz aparatczykowska. Bo, trzymając się faktów, Cimoszewicz z małą przerwą jest partyjny od 38 lat. Do PZPR należał od 1971 r. aż do końca. Kariery wprawdzie nie zrobił, ale próbował. Gdy dostał się na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, usiłował się zapisać do Zrzeszenia Studentów Polskich, ale pogonili go tam po flaszkę. Poszedł więc do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Tam nie musiał się niczym wkupywać i swobodnie rozwinął skrzydła. Został m.in. sekretarzem komitetu uczelnianego PZPR.
Byłemu premierowi trzeba oddać, że w jego działalności partyjnej i młodzieżowej nie było oportunizmu. Czysta ideowość i rodzinna tradycja. – Był autentycznym marksistą – opowiada Józef Oleksy, kolega jeszcze z czasów studenckich. – Faktycznie, miał opinię dość ortodoksyjnego – potwierdza jego dobry znajomy Tadeusz Iwiński, dziś poseł SLD. Sam Cimoszewicz w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" przyznał, że swoją partyjność właściwie odziedziczył. „Dla mnie przynależność do partii była czymś bezdyskusyjnym. Moi rodzice należeli do partii, dla mnie było oczywiste, że jest się w partii” – stwierdził. W formowaniu poglądów Cimoszewicza ważniejszą rolę odegrałojciec, ubogi brukarz z podwołkowyskiej wsi i powojenny beneficjent społecznego awansu chłopów i robotników. Awans umożliwiła mu armia, a dokładniej bezpieczeństwo w armii, czyli Informacja Wojskowa i Wojskowa Służba Wewnętrzna, w których dosłużył się stopnia pułkownika. Kiedy jeden z posłów Sejmu kontraktowego doszukiwał się ciemnych kart w jego biografii, Cimoszewicz junior nazwał go „załganym łobuzem” i skierował sprawę do sądu, przed którym wygrał.
Po wyprowadzeniu sztandaru PZPR Cimoszewicz został bezpartyjny, a właściwie partyjny inaczej. Do SdRP nie wstąpił, ale dostał się do Sejmu z listy SLD współtworzonego przez SdRP. Był też szefem komitetu wyborczego Sojuszu. Niewiele brakowało, a zostałby szefem klubu parlamentarnego SLD, ale zażądał, by z mandatu zrezygnował Leszek Miller, wobec którego akurat wszczęto śledztwo w sprawie moskiewskiej pożyczki. Miller się nie zgodził, na co Cimoszewicz wstał i wyszedł z sali. Szefem klubu został wtedy Aleksander Kwaśniewski. Od tamtej pory Cimoszewicz odgrywa rolę mentora, który stoi ponad podziałami i krytykuje własne środowisko. A to napisał z Adamem Michnikiem artykuł nawołujący do pojednania postsolidarnościowców z postkomunistami, a to zawyrokował, że SLD jest zdegenerowaną partią, aż wreszcie wystartował w wyborach prezydenckich jako kandydat niezależny. Żeby nie było wątpliwości: przez cały czas był posłem Sojuszu (od 1999 r. miał też jego legitymację partyjną), zajmował z jego rekomendacji najważniejsze stanowiska w państwie, a w trakcie kampanii prezydenckiej korzystał z pieniędzy SLD. Paradoksalnie jednak przekorą zdarzało mu się zdobywać sympatię polityków własnego obozu. – Pamiętam, że pierwszy ze wszystkich polityków publicznie wyraził oburzenie działaniami służb specjalnych wobec mnie, czym naraził się na ostrą krytykę. To było bardzo odważne – wspomina były premier Józef Oleksy.
– Toż Wołodźka z naszych! – mawiają prawosławni z Puszczy Białowieskiej. Wśród legend tam krążących są i takie, według których Cimoszewicz sam jest prawosławny, pochodzi z Białorusi i nosi imię na cześć Lenina. Ile w tym prawdy? Z prawosławiem wspólnego nie ma nic, a urodził się i wychował w Warszawie. Najprawdopodobniej brzmi historia imienia, pewności jednak nie ma.
Wiadomo za to, że Cimoszewicz dba o wizerunek swojaka, który jest blisko lokalnej społeczności. – Tajemnica jego popularności polega na tym, że jako pierwszy polityk zajął się sprawami tego regionu – twierdzi podlaski poseł PO Robert Tyszkiewicz. Robi to bardzo umiejętnie: patronuje Festiwalowi Muzyki Cerkiewnej, przyjaźni się z lokalnymi samorządowcami, no i mieszka w leśniczówce Nieznany Bór w Hajnówce. Jeździ starym radzieckim gazikiem, a do niedawna można też było spotkać go w lesie, jak chodził z przewieszoną flintą lub strzelał z biodra (podobno miał tę sztukę opanowaną do perfekcji). – Od kilku lat już jednak nie poluje. Zamiast tego fotografuje i dokarmia zwierzęta, w szczególności żubry. Z własnej kieszeni kupuje kilkaset kilogramów paszy rocznie – opowiada Edgaro, jeden z jego częstych gości. Leśniczówkę dzierżawi jednak po dziwnie niskiej cenie. Jak półtora roku temu napisała lokalna „Gazeta Współczesna", Cimoszewicz płaci za użytkowanie budynku i otaczającego go gruntu jedynie 405 zł miesięcznie (w Białowieży niewiele mniej kosztuje jeden nocleg).
Mimo ostentacyjnej pogardy dla SLD, a być może i polityki w ogóle, Cimoszewicz wciąż funkcjonuje w swoim środowisku jako rycerz, który pewnego dnia wróci na białym koniu i poprowadzi zastępy towarzyszy do władzy. Jest to tym bardziej dziwne, że Cimoszewicz nawet na lewicy uchodzi za oschłego aroganta i obrażalskiego odludka. – Ma poczucie humoru, ale to typ introwertyka – dyplomatycznie zauważa Tadeusz Iwiński. Jest chyba jedynym politykiem lewicy, który przez całą swoją karierę konsekwentnie unikał fraternizowania się przy kieliszku. Tylko raz wziął udział w prawdziwie męskim posiedzeniu z udziałem kilku historycznych już postaci lewicy. Biesiada odbyła się w latach 90. w domu jednego z polityków i sprowadzała się do picia i zagryzania pstrągami w bakaliach, które przyrządził Aleksander Kwaśniewski. W połowie imprezy Cimoszewicz zniknął. – Znaleźliśmy go w łazience siedzącego na podłodze. Obok leżała zerwana umywalka, z którą musiał się wcześniej siłować – wspomina jeden z uczestników biesiady. Wołodźka nie tylko sam nie umie pić, ale też nie toleruje picia u innych. Kiedy formował rząd, aktyw partyjny wciskał mu kandydaturę starego i zasłużonego towarzysza. Cimoszewicz był nieugięty. Kiedy ktoś zapytał dlaczego, odpowiedział krótko: „Bo pije". Żołnierskie odpowiedzi są zresztą jego znakiem rozpoznawczym. Przekonał się o tym jeden z byłych premierów, który zaproponował mu objęcie resortu. Gdy okazało się, że oferta nie zawiera teki wiceszefa rządu, Cimoszewicz wycedził tylko: „Na mnie nie licz”.
A czy lewica w ogóle będzie mogła jeszcze na niego liczyć? Jeśli zostanie sekretarzem generalnym Rady Europy, to nie, bo jego flirt z Platformą przerodzi się wtedy w małżeństwo z rozsądku. A jeśli przegra? Też raczej nie, bo PO pewnie zaproponuje mu na otarcie łez inne stanowisko. A że Wołodźka jest państwowcem, to pewnie nie odmówi.
Więcej możesz przeczytać w 40/2009 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.