Podział Polski na tę A i tę B wcale nie dotyczy poziomu rozwoju gospodarczego czy cywilizacyjnego. Przynajmniej nie jest on najważniejszy. Najistotniejszy jest podział ze względu na poczucie równości i sprawiedliwości.
Nie równych żołądków i sprawiedliwej redystrybucji dochodów, lecz równości szans i równego prawa do sprawiedliwości. Dziennikarze, intelektualiści, twórcy i politycy w znikomym stopniu zajmują się sprawami istotnymi dla ogromnej większości Polaków. Oni przede wszystkim toczą wojny kulturowe. Chodzi w nich o to, by pokazać własną kulturową wyższość i ten model narzucić pozostałym, a z przeciwnika uczynić kulturowego troglodytę, w najlepszym zaś wypadku zepchnąć go do skansenu. Podstawowym narzędziem wojen kulturowych jest pogarda i stygmatyzacja (najczęściej objawiająca się w postaci etykietowania). A z drugiej strony poczucie arystokratyzmu, narcyzm, konformizm, naiwność i polityczna poprawność.
W wojnach kulturowych chodzi o pokazanie przeciwnika jako gorszego, nierozumnego, nienawistnego, niemądrego etc. Pod tym względem przypominają one wojny religijne, gdzie ostatecznie chodzi o nawrócenie tego, który grzeszy, czyli napiętnowanie, podporządkowanie i odebranie poczucia suwerenności. Przypominają też rewolucję kulturalną w Chinach, w której chodziło o wytrzebienie wszelkiego indywidualizmu i nieprawomyślności, a osiągano to przez niwelowanie całej intelektualnej tradycji i jej różnorodności. W wojnach kulturowych ujawnia się głównie relacja pana i niewolnika znana z „Fenomenologii ducha" Hegla. Nieprzypadkowo odwołał się do niej niedawno Janusz Palikot, dobrze rozumiejący zasady wojny kulturowej. Chodzi o to, żeby z pokonanego w wojnie kulturowej uczynić niewolnika, któremu pan gwarantuje bezpieczeństwo za wyrzeczenie się wolności (czy choćby marzeń o wolności). Szermierze kulturowych wojen to także nowi maoiści, bo ich „filozofia" jest wprawdzie bardzo ekspansywna, ale równie banalna, płaska i infantylna jak zawartość „Czerwonej książeczki” Mao. Ta filozofia sprowadza się do tego, że „mamy rację, bo ją mamy”. Co oznacza, że kulturowe wojny szalenie wyjałowiły publiczną debatę. Ona już nie posługuje się dyskursem, tylko szczekaniem, a właściwie zaszczekiwaniem przeciwnika. Ci, którzy obsadzili się w kulturowych wojnach w roli panów, szybko gnuśnieją, bo taki jest skutek pychy wynikającej z poczucia wyższości. Paradoksem jest to, że są to głównie ludzie pisma i słowa, ale przez pychę niezwykle intelektualnie rozleniwieni. Wielu przedstawicieli klasy panów nic nie czyta, kontentując się wiedzą z drugiej i trzeciej ręki, czyli głównie stereotypami i kalkami, które potem ochoczo podają do wierzenia. To daje im łatwość stygmatyzowania innych i kompletny bezkrytycyzm wobec własnej postawy i osoby. Sprawia to, że w publicznym dyskursie dominuje chór zadowolonych z siebie idiotów.
Wskutek tego, że wojny kulturowe zdominowały media i życie polityczne, prawie się nie mówi o tym, co naprawdę interesuje przeciętnych Polaków, co ma największy wpływ na ich życie. A dla nich najistotniejsze jest właśnie dojmujące poczucie nierówności szans, nierówności wobec prawa oraz klanowy system sprawowania władzy (powszechny nepotyzm i kolesiostwo). Nierówność szans dotyczy przede wszystkim edukacji. Jest wielkim paradoksem, że za edukację na poziomie wyższym podwójnie płacą przede wszystkim najbiedniejsi i osoby z małych miejscowości (podwójnie, bo najpierw w podatkach, a potem w czesnym). Nierówność szans wynika też z powszechnego nepotyzmu, który jest synonimem negatywnej selekcji ze wszystkimi tego skutkami dla jakości administracji. Najuciążliwsza jest jednak nierówność wobec prawa: tak się składa, że przedstawiciele establishmentu oraz osoby „podwiązane" są lepiej traktowani przed sądami niż przeciętni ludzie. I to najbardziej podkopuje zaufanie do państwa.
Dziennikarze z zaangażowaniem uczestniczą w wojnach kulturowych, bo to łatwe i daje wymierne korzyści. Znacznie łatwiejsze niż krytyczne opisywanie rzeczywistości czy przeciwstawianie się tyranii większości, co wymaga odwagi i pomysłowości. A po co ryzykować i ćwiczyć inteligencję, skoro wystarczy być w obozie tych, którzy „zawsze mają rację", a można bezpiecznie i dostatnio funkcjonować. Tylko co to ma wspólnego z wolnością słowa i ideałami dziennikarskiej profesji?
W wojnach kulturowych chodzi o pokazanie przeciwnika jako gorszego, nierozumnego, nienawistnego, niemądrego etc. Pod tym względem przypominają one wojny religijne, gdzie ostatecznie chodzi o nawrócenie tego, który grzeszy, czyli napiętnowanie, podporządkowanie i odebranie poczucia suwerenności. Przypominają też rewolucję kulturalną w Chinach, w której chodziło o wytrzebienie wszelkiego indywidualizmu i nieprawomyślności, a osiągano to przez niwelowanie całej intelektualnej tradycji i jej różnorodności. W wojnach kulturowych ujawnia się głównie relacja pana i niewolnika znana z „Fenomenologii ducha" Hegla. Nieprzypadkowo odwołał się do niej niedawno Janusz Palikot, dobrze rozumiejący zasady wojny kulturowej. Chodzi o to, żeby z pokonanego w wojnie kulturowej uczynić niewolnika, któremu pan gwarantuje bezpieczeństwo za wyrzeczenie się wolności (czy choćby marzeń o wolności). Szermierze kulturowych wojen to także nowi maoiści, bo ich „filozofia" jest wprawdzie bardzo ekspansywna, ale równie banalna, płaska i infantylna jak zawartość „Czerwonej książeczki” Mao. Ta filozofia sprowadza się do tego, że „mamy rację, bo ją mamy”. Co oznacza, że kulturowe wojny szalenie wyjałowiły publiczną debatę. Ona już nie posługuje się dyskursem, tylko szczekaniem, a właściwie zaszczekiwaniem przeciwnika. Ci, którzy obsadzili się w kulturowych wojnach w roli panów, szybko gnuśnieją, bo taki jest skutek pychy wynikającej z poczucia wyższości. Paradoksem jest to, że są to głównie ludzie pisma i słowa, ale przez pychę niezwykle intelektualnie rozleniwieni. Wielu przedstawicieli klasy panów nic nie czyta, kontentując się wiedzą z drugiej i trzeciej ręki, czyli głównie stereotypami i kalkami, które potem ochoczo podają do wierzenia. To daje im łatwość stygmatyzowania innych i kompletny bezkrytycyzm wobec własnej postawy i osoby. Sprawia to, że w publicznym dyskursie dominuje chór zadowolonych z siebie idiotów.
Wskutek tego, że wojny kulturowe zdominowały media i życie polityczne, prawie się nie mówi o tym, co naprawdę interesuje przeciętnych Polaków, co ma największy wpływ na ich życie. A dla nich najistotniejsze jest właśnie dojmujące poczucie nierówności szans, nierówności wobec prawa oraz klanowy system sprawowania władzy (powszechny nepotyzm i kolesiostwo). Nierówność szans dotyczy przede wszystkim edukacji. Jest wielkim paradoksem, że za edukację na poziomie wyższym podwójnie płacą przede wszystkim najbiedniejsi i osoby z małych miejscowości (podwójnie, bo najpierw w podatkach, a potem w czesnym). Nierówność szans wynika też z powszechnego nepotyzmu, który jest synonimem negatywnej selekcji ze wszystkimi tego skutkami dla jakości administracji. Najuciążliwsza jest jednak nierówność wobec prawa: tak się składa, że przedstawiciele establishmentu oraz osoby „podwiązane" są lepiej traktowani przed sądami niż przeciętni ludzie. I to najbardziej podkopuje zaufanie do państwa.
Dziennikarze z zaangażowaniem uczestniczą w wojnach kulturowych, bo to łatwe i daje wymierne korzyści. Znacznie łatwiejsze niż krytyczne opisywanie rzeczywistości czy przeciwstawianie się tyranii większości, co wymaga odwagi i pomysłowości. A po co ryzykować i ćwiczyć inteligencję, skoro wystarczy być w obozie tych, którzy „zawsze mają rację", a można bezpiecznie i dostatnio funkcjonować. Tylko co to ma wspólnego z wolnością słowa i ideałami dziennikarskiej profesji?
Więcej możesz przeczytać w 4/2010 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.