Szukanie punktu pośredniego między Londynem a Paryżem w polityce gospodarczej jest zajęciem jałowym PO odrzuceniu traktatu konstytucyjnego przez Francję i Holandię zaczęły się mnożyć czarne scenariusze dla Polski. Odrzucenie traktatu ma stanowić śmiertelne zagrożenie dla korzyści, których spodziewamy się po naszym członkostwie. Czy na pewno? Członkostwo w UE przynosi Polsce trzy główne korzyści - zakorzenienie geopolityczne w świecie Zachodu, korzyści płynące ze wspólnego rynku i bezpośrednie transfery z Brukseli w ramach polityki rolnej i polityki spójności.
W zakresie geopolityki unia nie jest naszym jedynym odniesieniem. Nie mniej ważne pozostaje NATO. Dalsza instytucjonalizacja polityki zagranicznej w UE, proponowana przez traktat, raczej utrudniałaby osiąganie polskich celów. To brak reguł był naszym sprzymierzeńcem w okresie "pomarańczowej rewolucji". Gdyby istniały ścisłe regulaminy, zostalibyśmy do nich odesłani na poziomie rządowym i na forum Parlamentu Europejskiego. Kraje UE mają odmienne stanowiska w sprawie ważnych konfliktów światowych - różnią się wizjami polityki wobec Rosji, USA, Bliskiego i Środkowego Wschodu, kwestii Tajwanu, a nawet Kuby. UE może w takiej sytuacji pozostać przyjaznym miejscem dialogu i powoływania koalicji ad hoc. Niczym więcej.
Jeśli chodzi o korzyści płynące z uczestnictwa we wspólnym rynku, traktat był jednoznacznie szkodliwy dla Polski i krajów, których przewagą konkurencyjną jest tania i chętna do pracy siła robocza oraz lżejsze prawo podatkowe i prawo pracy. Spójrzmy na projekt traktatu przez pryzmat najważniejszych w tej dziedzinie dyrektyw, które dziś mamy w europejskiej agendzie - dyrektywy o usługach i czasie pracy. Koalicja nie zreformowanych państw starej unii na poziomie Rady UE, z Niemcami i Francją na czele, i mieszana koalicja europosłów z tych krajów i europejskiej lewicy, chce utrącenia dyrektywy o usługach, a ostatnio radykalnie usztywniła dyrektywę o czasie pracy.
Z jednej strony, mamy próbę odrzucenia zasady wspólnego rynku w dziedzinie usług, które tworzą 66 proc. unijnego PKB i 99 proc. nowych miejsc pracy. Jest to spowodowane wyłącznie strachem przed konkurencją tańszych usługodawców z nowych państw UE. Z drugiej strony, w wypadku dyrektywy o czasie pracy, mamy do czynienia z próbą odebrania nowym krajom podstawowej przewagi konkurencyjnej, jaką jest tania siła robocza oraz lżejsze i dalej reformowane ustawodawstwo pracy. Pamiętając, że rynek pracy zamknięto już wcześniej, jak inaczej nazwać takie działania jak walką ze wspólnym rynkiem?
Co na to projekt eurokonstytucji? Wzmacnia siłę Parlamentu Europejskiego, poszerza liczbę dziedzin głosowanych większościowo i zmienia równowagę sił między krajami wierzącymi we wspólny rynek i tymi, które chcą przerzucać wewnętrzne problemy na UE (osłabiając Wielką Brytanię i Polskę, a wzmacniając Niemcy i Francję).
Wbrew piewcom kompromisu, jaki jest widoczny w projekcie traktatu, krytyka jego rozwiązań z obu stron gospodarczej debaty w Europie pokazuje, że szukanie punktu pośredniego między Londynem a Paryżem w polityce gospodarczej jest zajęciem pustym i jałowym. Kraje UE powinny mieć swobodę wyboru strategii rozwojowej przez dobór instrumentów podatkowych, socjalnych i prawa pracy. Taka konkurencja systemów daje dziś światu falę modernizacji, której stare kraje UE często się boją.
Traktat przez poszerzanie sfer, w których do podjęcia decyzji jest potrzebna większość (a nie jednomyślność), o 63 zagadnienia zmierza do harmonizacji wielu dziedzin polityki i chce efektywniejszego mechanizmu przyjmowania prawa europejskiego. I to nie jest jego zaletą! Jeśli traktat wszedłby w życie, mielibyśmy więcej dyrektyw, a biorąc pod uwagę, kto zyskuje na systemie głosowania, możemy być pewni, że będą to gorsze dyrektywy. Ten aspekt naszego członkostwa jest o wiele ważniejszy od bezpośrednich przepływów z unijnego budżetu. Polityka spójności jest dla nas ważna w perspektywie średniookresowej. Jeśli chcemy powtórzyć sukces Irlandii w UE, powinniśmy się skupić na poszerzaniu wspólnego rynku i reformach wewnętrznych. Właśnie w tej sprawie projekt traktatu jest najszkodliwszy. Zanik zdolności do prowadzenia polityki solidarnej ze słabiej rozwiniętymi krajami UE jest faktem. Trudno się temu dziwić, jeśli spojrzymy na to, że to gospodarki płatników rozwijają się najwolniej.
Zwolennicy przeprowadzenia szybkiego referendum w sprawie martwego projektu w Polsce zakładają, że zamanifestowanie entuzjastycznego poparcia dla traktatu przysporzy nam przyjaciół, którzy chętniej wypłacą nam więcej pieniędzy w ramach polityki spójności. Jest to o tyle naiwne, że prymusików, którzy pierwsi podnoszą z wypiekami na buzi palce do odpowiedzi, wielu może pochwalić, ale na ciepłych słowach się skończy. W wypadku Holandii zgoda na większy budżet UE w nagrodę za poparcie przez nas traktatu, którego holenderscy obywatele nie chcą widzieć, byłaby dla rządu szczytem politycznej perwersji.
Wstrząs, który nastąpił po odrzuceniu traktatu, nie jest zagrożeniem dla integracji, ale szansą na nowy scenariusz dla europejskiej jedności. Powinien być on zatytułowany: zróbmy mniej, ale lepiej.
Jeśli chodzi o korzyści płynące z uczestnictwa we wspólnym rynku, traktat był jednoznacznie szkodliwy dla Polski i krajów, których przewagą konkurencyjną jest tania i chętna do pracy siła robocza oraz lżejsze prawo podatkowe i prawo pracy. Spójrzmy na projekt traktatu przez pryzmat najważniejszych w tej dziedzinie dyrektyw, które dziś mamy w europejskiej agendzie - dyrektywy o usługach i czasie pracy. Koalicja nie zreformowanych państw starej unii na poziomie Rady UE, z Niemcami i Francją na czele, i mieszana koalicja europosłów z tych krajów i europejskiej lewicy, chce utrącenia dyrektywy o usługach, a ostatnio radykalnie usztywniła dyrektywę o czasie pracy.
Z jednej strony, mamy próbę odrzucenia zasady wspólnego rynku w dziedzinie usług, które tworzą 66 proc. unijnego PKB i 99 proc. nowych miejsc pracy. Jest to spowodowane wyłącznie strachem przed konkurencją tańszych usługodawców z nowych państw UE. Z drugiej strony, w wypadku dyrektywy o czasie pracy, mamy do czynienia z próbą odebrania nowym krajom podstawowej przewagi konkurencyjnej, jaką jest tania siła robocza oraz lżejsze i dalej reformowane ustawodawstwo pracy. Pamiętając, że rynek pracy zamknięto już wcześniej, jak inaczej nazwać takie działania jak walką ze wspólnym rynkiem?
Co na to projekt eurokonstytucji? Wzmacnia siłę Parlamentu Europejskiego, poszerza liczbę dziedzin głosowanych większościowo i zmienia równowagę sił między krajami wierzącymi we wspólny rynek i tymi, które chcą przerzucać wewnętrzne problemy na UE (osłabiając Wielką Brytanię i Polskę, a wzmacniając Niemcy i Francję).
Wbrew piewcom kompromisu, jaki jest widoczny w projekcie traktatu, krytyka jego rozwiązań z obu stron gospodarczej debaty w Europie pokazuje, że szukanie punktu pośredniego między Londynem a Paryżem w polityce gospodarczej jest zajęciem pustym i jałowym. Kraje UE powinny mieć swobodę wyboru strategii rozwojowej przez dobór instrumentów podatkowych, socjalnych i prawa pracy. Taka konkurencja systemów daje dziś światu falę modernizacji, której stare kraje UE często się boją.
Traktat przez poszerzanie sfer, w których do podjęcia decyzji jest potrzebna większość (a nie jednomyślność), o 63 zagadnienia zmierza do harmonizacji wielu dziedzin polityki i chce efektywniejszego mechanizmu przyjmowania prawa europejskiego. I to nie jest jego zaletą! Jeśli traktat wszedłby w życie, mielibyśmy więcej dyrektyw, a biorąc pod uwagę, kto zyskuje na systemie głosowania, możemy być pewni, że będą to gorsze dyrektywy. Ten aspekt naszego członkostwa jest o wiele ważniejszy od bezpośrednich przepływów z unijnego budżetu. Polityka spójności jest dla nas ważna w perspektywie średniookresowej. Jeśli chcemy powtórzyć sukces Irlandii w UE, powinniśmy się skupić na poszerzaniu wspólnego rynku i reformach wewnętrznych. Właśnie w tej sprawie projekt traktatu jest najszkodliwszy. Zanik zdolności do prowadzenia polityki solidarnej ze słabiej rozwiniętymi krajami UE jest faktem. Trudno się temu dziwić, jeśli spojrzymy na to, że to gospodarki płatników rozwijają się najwolniej.
Zwolennicy przeprowadzenia szybkiego referendum w sprawie martwego projektu w Polsce zakładają, że zamanifestowanie entuzjastycznego poparcia dla traktatu przysporzy nam przyjaciół, którzy chętniej wypłacą nam więcej pieniędzy w ramach polityki spójności. Jest to o tyle naiwne, że prymusików, którzy pierwsi podnoszą z wypiekami na buzi palce do odpowiedzi, wielu może pochwalić, ale na ciepłych słowach się skończy. W wypadku Holandii zgoda na większy budżet UE w nagrodę za poparcie przez nas traktatu, którego holenderscy obywatele nie chcą widzieć, byłaby dla rządu szczytem politycznej perwersji.
Wstrząs, który nastąpił po odrzuceniu traktatu, nie jest zagrożeniem dla integracji, ale szansą na nowy scenariusz dla europejskiej jedności. Powinien być on zatytułowany: zróbmy mniej, ale lepiej.
Więcej możesz przeczytać w 24/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.