Instytuty polskie zamiast promować naszą kulturę, obrzydzają ją obywatelom państw, w których działają
Polska jest taką potęgą kulturalną jak polskie instytuty miejscem promocji naszej kultury. Polska kultura nie ma wiele do pokazania, a to niewiele jest prezentowane za granicą w sposób wręcz odstręczający. Odpowiadające za promocję polskiej kultury instytuty to po prostu biurokratyczne przybudówki placówek dyplomatycznych. Najlepiej im wychodzi pozorowanie działalności. Znakiem instytutów mogłaby być nasza szkapa z opowiadania Konopnickiej. Nudne i źle zorganizowane imprezy polskich placówek nie są w stanie zainteresować obcokrajowca. Dobrej i średniej sztuki mają oni pod dostatkiem. Po co więc utrzymywać dwadzieścia placówek i podtrzymywać złudzenie efektywnej promocji Polski? Zwłaszcza że przy naszych ambasadach i tak działają wydziały kultury, zazwyczaj toczące boje z miejscowymi instytutami polskimi.
Mrzonki o potędze
Instytuty polskie (wcześniej instytuty kultury polskiej) nawiązują do przedwojnia: w 1938 r. powstał pierwszy tego typu ośrodek w Londynie. W czasach PRL instytuty były bojkotowane przez emigrację, a dla mieszkańców Paryża czy Rzymu nie stanowiły żadnej atrakcji. Dopiero po 1989 r. przyciągnęły odwiedzających - na fali zainteresowania Polską. Dziś, gdy dostęp do informacji jest nieograniczony, formuła instytutów jest co najmniej anachroniczna. Nawet ich lokalizacja ma się nijak do faktycznego zainteresowania Polską mieszkańców danego kraju. W państwach powstałych po rozpadzie ZSRR, gdzie zainteresowanie Polską jest znacznie większe niż na Zachodzie, placówek jest za mało i dysponują zbyt niskimi budżetami. O działalności instytutu w Kijowie nie słyszeli nawet miejscowi dziennikarze. Swego ośrodka nie mamy w stolicy Unii Europejskiej Brukseli czy w przychylnej Polsce i zainteresowanej naszą kulturą Japonii. Zamiast tego stajemy do z góry przegranego wyścigu z galeriami sztuki współczesnej tak silnych ośrodków, jak Nowy Jork, Londyn czy Berlin. Można mówić o rywalizacji właściwie tylko w dziedzinie sztuki, bo inne funkcje instytutów - polityczna czy promowanie polskiej nauki - są marginesem ich działalności.
Szefowie instytutów polskich narzekają, że mają za mały budżet. Bo 4 mln euro to kwota do podziału na 160 placówek dyplomatycznych (w tym dwudziestu instytutów polskich), podczas gdy hiszpański Instytut Cervantesa dysponuje mniej więcej 50 mln euro rocznie. Przykładowo nowojorski instytut, który swe biuro ma w samym Empire State na Piątej Alei, na całoroczną działalność otrzymał zaledwie 360 tysięcy złotych. - Nie ma najmniejszego sensu utrzymywanie placówek, w których koszty stałe przewyższają budżety na promocję. Skoro obecne ośrodki nie są silnym magnesem dla obcokrajowców, to trzeba je zlikwidować, a w to miejsce powołać operatywnych ludzi kultury. A tak działa się półśrodkami i podtrzymuje iluzje - mówi "Wprost" Bogusław Sonik, eurodeputowany, dyrektor paryskiego instytutu polskiego w latach 1990-1996.
Instytut nieudaczników
- Szefowa berlińskiego instytutu polskiego to arogancki bufon. Uważam, że pracownicy kierowanej przez nią placówki są niekontaktowymi pyszałkami, a tacy ludzie promocją nie powinni się zajmować - tak niemiecki dziennikarz Clemens Scholl mówi "Wprost" o Instytucie Polskim w Berlinie i jego dyrektorce Joannie Kiliszek. Inni nasi niemieccy rozmówcy berlińską placówkę nazywali najczęściej "instytutem antypromocji Polski". Dziwią się, że berliński ośrodek zrezygnował z kursów języka polskiego, a promuje wyłącznie polską sztukę nowoczesną, która prawie niczym nie różni się od niemieckiej. W instytucie wyjaśniono nam, że kursy językowe organizuje wiele innych instytucji w mieście, dlatego w budynku instytutu to tylko niepotrzebne zamieszanie i tłok. Tymczasem Niemcy jeśli już przychodzili do instytutu, to głównie po to, by uczyć się polskiego języka. - Nie prowadzimy kursów, bo nie mogliśmy wydawać certyfikatów - tłumaczy dyrektor Kiliszek. Wyjaśnienie to jest mało przekonujące, bo inne instytuty poradziły sobie z brakiem certyfikacji. Poza tym natłok petentów mógłby zniszczyć właśnie oddaną do użytku nową siedzibę instytutu przy Burgstrasse. Poprzednia miała jeszcze lepszą lokalizację, ale budynek miał podobno nieciekawą architekturę. Dyrektor Kiliszek słynie zresztą z upodobania do przenoszenia się do nowych siedzib. Gdy była szefową instytutu w Lipsku, również zaordynowała kosztowną przeprowadzkę.
- Chociaż przeprowadziliśmy się do nowego budynku, to płacimy teraz jedną trzecią poprzedniego czynszu. Wprawdzie nie pamiętam, ile to kosztowało, ale suma nie mogła być większa niż kilkanaście tysięcy złotych - broni się Kiliszek.
Problem w tym, że polską kulturę w Berlinie najlepiej promuje się w miejscowych klubach jazzowych i kinach offowych, więc nowa siedziba jest tylko zbytkiem dla urzędników. Dyrektor Kiliszek i jej pracownicy powinni więc się ograniczyć do pozyskiwania sponsorów. To, czego nie robi Instytut Polski w Berlinie, robią prywatne placówki prowadzone przez Polaków - jak galeria DigiTouch czy Związek Polskich Nieudaczników urzędujący w lubianym przez Niemców i tłumnie odwiedzanym Klubie Polskich Nieudaczników. Związek organizuje prawie 200 imprez rocznie. Fundusze na tę działalność pochodzą z członkowskich składek i działalności klubu. - Nie wiem, co się dzieje z pieniędzmi, które polscy podatnicy przekazują na promocję kultury w Berlinie. Tu odbywa się bardzo mało polskich imprez. A tegoroczny Rok Polski w Niemczech, zapowiadany głównie w polskich mediach, jest całkowicie niezauważony i niewypromowany - mówi "Wprost" Adam Gusowski, muzyk zaangażowany w działalność "nieudaczników". Klub zgłosił przed rokiem do MSZ propozycję zorganizowania 46 imprez w ramach Roku Polskiego w Niemczech i do dziś nie otrzymał odpowiedzi.
Julia Starczewska, właścicielka polskiej galerii DigiTouch, która po zaledwie dwóch latach działalności na tamtejszym rynku jest wymieniana w dziesiątce najlepszych berlińskich placówek tego typu, mówi, że instytut polski ani nie nawiązał z nią kontaktu, ani nie interesuje się polskimi inicjatywami w Berlinie.
Mutant im. Adama Mickiewicza
Obrońcy instytutów polskich powołują się na wzory British Council, hiszpańskich instytutów Cervantesa czy niemieckich instytutów Goethego. Tyle że te placówki po pierwsze, reprezentują kultury znacznie silniejsze od naszej, a po drugie - ich istnienie uzasadnia mocna pozycja ich języków w innych krajach. Tymczasem popyt na polski język i naszą kulturę jest na świecie minimalny.
Po to, by efektywnie promować Polskę za granicą i koordynować działania instytutów polskich, powołano Instytut im. Adama Mickiewicza. Minister kultury Waldemar Dąbrowski dołączył do Instytutu im. Adama Mickiewicza zaplecze w postaci Narodowego Centrum Kultury, nastawionego na promocję kultury w kraju. Mutant pod nazwą Instytut im. Adama Mickiewicza przyjął na siebie tyle obowiązków, że w praktyce nie zajmuje się niczym. - W ciągu czterech lat mojej kadencji nie miałem żadnej pomocy z ich strony. Mam wątpliwości, czy on w ogóle istnieje - mówi "Wprost" Andrzej Papierz, szef Instytutu Polskiego w Sofii.
Instytut im. Adama Mickiewicza żadną miarą nie przypomina Instytutu Cervantesa. Ten ostatni realizuje spójną wizję promocji Hiszpanii, ma też świetny program nadzorowany przez sztab specjalistów. - Nie zajmujemy się tylko kulturą, ale także takimi sprawami, jak nauka i edukacja. Instytut Cervantesa jest placówką do wielotorowej promocji Hiszpanii - mówi "Wprost" Josep Maria de Sagarra, dyrektor Instytutu Cervantesa w Budapeszcie, były szef warszawskiego Instytutu Cervantesa.
Menedżerowie kontra urzędnicy
Grzechem instytutów polskich jest to, że ich dyrektorami są urzędnicy, a nie menedżerowie. Decyduje o tym ustawa o służbie zagranicznej z 2001 r., nakładająca na dyrektorów instytutów obowiązek posiadania stopnia dyplomatycznego. Każdy kandydat musi więc zdać egzamin dyplomatyczno-konsularny. - Urzędnicy na takie stanowiska się nie nadają. Chcieliśmy zmienić ten kuriozalny zapis w rozporządzeniu, ale dwukrotnie zostało to zablokowane przez Urząd Służby Cywilnej - mówi "Wprost" Agnieszka Wielowieyska, dyrektor departamentu promocji MSZ.
Menedżerowie kultury dążący do osiągnięcia zysku (można by ogłosić przetarg na promocję Polski w konkretnej metropolii) znaleźliby sposób na skuteczną promocję naszego kraju i jego kultury. Zamiast silić się na udowadniane światu, że nasza kultura jest wyjątkowa i potężna, należałoby najpierw sprowadzać za granicę rzeczy, na które jest popyt. Mamy przecież dobrych rzemieślników sztuki - jak malarze Maciej Świeszewski czy Krzysztof Izdebski i Janusz Janowski, którzy mają szanse sprzedawać się (także dlatego, że tanio) na rynku amerykańskim, brytyjskim, niemieckim czy japońskim.
Menedżerem polskiej kultury (na własną rękę i odpowiedzialność) jest Polka Izabella Kay. Jej agencja Vernissage jest dziś najlepszym promotorem polskiej sztuki na Wyspach Brytyjskich. Dzięki Kay w prestiżowej Bloxham Gallery wystawiają swoje prace artyści znad Wisły. - W Londynie liczy się dobre rzemiosło, więc wyszukuję i sprowadzam artystów rzemieślników z Polski, którzy są dobrzy i tani jak na brytyjskie ceny - mówi "Wprost" Izabella Kay. Wypromowała już w Londynie Marttę Węg czy Kaję Solecką, które sprzedają na pniu swoje prace. O tym, że nawet w obecnych warunkach można dobrze promować polską kulturę, przekonuje Instytut Polski w Nowym Jorku. Z budżetu państwa instytut otrzymuje około 300 tys. zł, co wystarcza na jedną dobrą imprezę. Tymczasem instytut organizuje ich około pięćdziesięciu rocznie. Po prostu szefowie placówki znajdują amerykańskich sponsorów. Dzięki temu polska kultura zaistniała już m.in. w słynnej MoMa czy w Lincoln Center. - Pieniędzy z dotacji używamy tylko jako wkładu w zainicjowanie imprezy - reszta pochodzi od sponsorów. Jeśli oferta nie zainteresuje amerykańskiej publiczności, nikt tego nie kupi. Kultura powinna podlegać rynkowej weryfikacji - mówi "Wprost" Monika Fabijańska, pełniąca obowiązki dyrektor nowojorskiego instytutu.
Nie wozi się drzew do lasu, dlatego wystawy sztuki współczesnej, na których głównie opiera się promocja Polski, nie mogą wyróżnić naszego kraju na tle innych. Najpierw trzeba zbudować brand Polski. Doskonałym tego przykładem jest koncepcja promocji Polski na tegorocznym Expo. W polskim pawilonie można oglądać monumentalny fortepian ze szkła nawiązujący do znanej i cenionej w Japonii muzyki Chopina oraz wnętrza kopalni soli w Wieliczce. Chodzi o to, żeby widza najpierw zaintrygować, przekonać, że Polska jest realnym bytem, a potem przedstawić praktyczną ofertę. Nie muszą tego robić dotowane z budżetu instytuty. Może to robić każdy, byleby dobrze, a najlepiej z zyskiem, bo to mobilizuje do powstawania ciekawych pomysłów.
Polska jest taką potęgą kulturalną jak polskie instytuty miejscem promocji naszej kultury. Polska kultura nie ma wiele do pokazania, a to niewiele jest prezentowane za granicą w sposób wręcz odstręczający. Odpowiadające za promocję polskiej kultury instytuty to po prostu biurokratyczne przybudówki placówek dyplomatycznych. Najlepiej im wychodzi pozorowanie działalności. Znakiem instytutów mogłaby być nasza szkapa z opowiadania Konopnickiej. Nudne i źle zorganizowane imprezy polskich placówek nie są w stanie zainteresować obcokrajowca. Dobrej i średniej sztuki mają oni pod dostatkiem. Po co więc utrzymywać dwadzieścia placówek i podtrzymywać złudzenie efektywnej promocji Polski? Zwłaszcza że przy naszych ambasadach i tak działają wydziały kultury, zazwyczaj toczące boje z miejscowymi instytutami polskimi.
Mrzonki o potędze
Instytuty polskie (wcześniej instytuty kultury polskiej) nawiązują do przedwojnia: w 1938 r. powstał pierwszy tego typu ośrodek w Londynie. W czasach PRL instytuty były bojkotowane przez emigrację, a dla mieszkańców Paryża czy Rzymu nie stanowiły żadnej atrakcji. Dopiero po 1989 r. przyciągnęły odwiedzających - na fali zainteresowania Polską. Dziś, gdy dostęp do informacji jest nieograniczony, formuła instytutów jest co najmniej anachroniczna. Nawet ich lokalizacja ma się nijak do faktycznego zainteresowania Polską mieszkańców danego kraju. W państwach powstałych po rozpadzie ZSRR, gdzie zainteresowanie Polską jest znacznie większe niż na Zachodzie, placówek jest za mało i dysponują zbyt niskimi budżetami. O działalności instytutu w Kijowie nie słyszeli nawet miejscowi dziennikarze. Swego ośrodka nie mamy w stolicy Unii Europejskiej Brukseli czy w przychylnej Polsce i zainteresowanej naszą kulturą Japonii. Zamiast tego stajemy do z góry przegranego wyścigu z galeriami sztuki współczesnej tak silnych ośrodków, jak Nowy Jork, Londyn czy Berlin. Można mówić o rywalizacji właściwie tylko w dziedzinie sztuki, bo inne funkcje instytutów - polityczna czy promowanie polskiej nauki - są marginesem ich działalności.
Szefowie instytutów polskich narzekają, że mają za mały budżet. Bo 4 mln euro to kwota do podziału na 160 placówek dyplomatycznych (w tym dwudziestu instytutów polskich), podczas gdy hiszpański Instytut Cervantesa dysponuje mniej więcej 50 mln euro rocznie. Przykładowo nowojorski instytut, który swe biuro ma w samym Empire State na Piątej Alei, na całoroczną działalność otrzymał zaledwie 360 tysięcy złotych. - Nie ma najmniejszego sensu utrzymywanie placówek, w których koszty stałe przewyższają budżety na promocję. Skoro obecne ośrodki nie są silnym magnesem dla obcokrajowców, to trzeba je zlikwidować, a w to miejsce powołać operatywnych ludzi kultury. A tak działa się półśrodkami i podtrzymuje iluzje - mówi "Wprost" Bogusław Sonik, eurodeputowany, dyrektor paryskiego instytutu polskiego w latach 1990-1996.
Instytut nieudaczników
- Szefowa berlińskiego instytutu polskiego to arogancki bufon. Uważam, że pracownicy kierowanej przez nią placówki są niekontaktowymi pyszałkami, a tacy ludzie promocją nie powinni się zajmować - tak niemiecki dziennikarz Clemens Scholl mówi "Wprost" o Instytucie Polskim w Berlinie i jego dyrektorce Joannie Kiliszek. Inni nasi niemieccy rozmówcy berlińską placówkę nazywali najczęściej "instytutem antypromocji Polski". Dziwią się, że berliński ośrodek zrezygnował z kursów języka polskiego, a promuje wyłącznie polską sztukę nowoczesną, która prawie niczym nie różni się od niemieckiej. W instytucie wyjaśniono nam, że kursy językowe organizuje wiele innych instytucji w mieście, dlatego w budynku instytutu to tylko niepotrzebne zamieszanie i tłok. Tymczasem Niemcy jeśli już przychodzili do instytutu, to głównie po to, by uczyć się polskiego języka. - Nie prowadzimy kursów, bo nie mogliśmy wydawać certyfikatów - tłumaczy dyrektor Kiliszek. Wyjaśnienie to jest mało przekonujące, bo inne instytuty poradziły sobie z brakiem certyfikacji. Poza tym natłok petentów mógłby zniszczyć właśnie oddaną do użytku nową siedzibę instytutu przy Burgstrasse. Poprzednia miała jeszcze lepszą lokalizację, ale budynek miał podobno nieciekawą architekturę. Dyrektor Kiliszek słynie zresztą z upodobania do przenoszenia się do nowych siedzib. Gdy była szefową instytutu w Lipsku, również zaordynowała kosztowną przeprowadzkę.
- Chociaż przeprowadziliśmy się do nowego budynku, to płacimy teraz jedną trzecią poprzedniego czynszu. Wprawdzie nie pamiętam, ile to kosztowało, ale suma nie mogła być większa niż kilkanaście tysięcy złotych - broni się Kiliszek.
Problem w tym, że polską kulturę w Berlinie najlepiej promuje się w miejscowych klubach jazzowych i kinach offowych, więc nowa siedziba jest tylko zbytkiem dla urzędników. Dyrektor Kiliszek i jej pracownicy powinni więc się ograniczyć do pozyskiwania sponsorów. To, czego nie robi Instytut Polski w Berlinie, robią prywatne placówki prowadzone przez Polaków - jak galeria DigiTouch czy Związek Polskich Nieudaczników urzędujący w lubianym przez Niemców i tłumnie odwiedzanym Klubie Polskich Nieudaczników. Związek organizuje prawie 200 imprez rocznie. Fundusze na tę działalność pochodzą z członkowskich składek i działalności klubu. - Nie wiem, co się dzieje z pieniędzmi, które polscy podatnicy przekazują na promocję kultury w Berlinie. Tu odbywa się bardzo mało polskich imprez. A tegoroczny Rok Polski w Niemczech, zapowiadany głównie w polskich mediach, jest całkowicie niezauważony i niewypromowany - mówi "Wprost" Adam Gusowski, muzyk zaangażowany w działalność "nieudaczników". Klub zgłosił przed rokiem do MSZ propozycję zorganizowania 46 imprez w ramach Roku Polskiego w Niemczech i do dziś nie otrzymał odpowiedzi.
Julia Starczewska, właścicielka polskiej galerii DigiTouch, która po zaledwie dwóch latach działalności na tamtejszym rynku jest wymieniana w dziesiątce najlepszych berlińskich placówek tego typu, mówi, że instytut polski ani nie nawiązał z nią kontaktu, ani nie interesuje się polskimi inicjatywami w Berlinie.
Mutant im. Adama Mickiewicza
Obrońcy instytutów polskich powołują się na wzory British Council, hiszpańskich instytutów Cervantesa czy niemieckich instytutów Goethego. Tyle że te placówki po pierwsze, reprezentują kultury znacznie silniejsze od naszej, a po drugie - ich istnienie uzasadnia mocna pozycja ich języków w innych krajach. Tymczasem popyt na polski język i naszą kulturę jest na świecie minimalny.
Po to, by efektywnie promować Polskę za granicą i koordynować działania instytutów polskich, powołano Instytut im. Adama Mickiewicza. Minister kultury Waldemar Dąbrowski dołączył do Instytutu im. Adama Mickiewicza zaplecze w postaci Narodowego Centrum Kultury, nastawionego na promocję kultury w kraju. Mutant pod nazwą Instytut im. Adama Mickiewicza przyjął na siebie tyle obowiązków, że w praktyce nie zajmuje się niczym. - W ciągu czterech lat mojej kadencji nie miałem żadnej pomocy z ich strony. Mam wątpliwości, czy on w ogóle istnieje - mówi "Wprost" Andrzej Papierz, szef Instytutu Polskiego w Sofii.
Instytut im. Adama Mickiewicza żadną miarą nie przypomina Instytutu Cervantesa. Ten ostatni realizuje spójną wizję promocji Hiszpanii, ma też świetny program nadzorowany przez sztab specjalistów. - Nie zajmujemy się tylko kulturą, ale także takimi sprawami, jak nauka i edukacja. Instytut Cervantesa jest placówką do wielotorowej promocji Hiszpanii - mówi "Wprost" Josep Maria de Sagarra, dyrektor Instytutu Cervantesa w Budapeszcie, były szef warszawskiego Instytutu Cervantesa.
Menedżerowie kontra urzędnicy
Grzechem instytutów polskich jest to, że ich dyrektorami są urzędnicy, a nie menedżerowie. Decyduje o tym ustawa o służbie zagranicznej z 2001 r., nakładająca na dyrektorów instytutów obowiązek posiadania stopnia dyplomatycznego. Każdy kandydat musi więc zdać egzamin dyplomatyczno-konsularny. - Urzędnicy na takie stanowiska się nie nadają. Chcieliśmy zmienić ten kuriozalny zapis w rozporządzeniu, ale dwukrotnie zostało to zablokowane przez Urząd Służby Cywilnej - mówi "Wprost" Agnieszka Wielowieyska, dyrektor departamentu promocji MSZ.
Menedżerowie kultury dążący do osiągnięcia zysku (można by ogłosić przetarg na promocję Polski w konkretnej metropolii) znaleźliby sposób na skuteczną promocję naszego kraju i jego kultury. Zamiast silić się na udowadniane światu, że nasza kultura jest wyjątkowa i potężna, należałoby najpierw sprowadzać za granicę rzeczy, na które jest popyt. Mamy przecież dobrych rzemieślników sztuki - jak malarze Maciej Świeszewski czy Krzysztof Izdebski i Janusz Janowski, którzy mają szanse sprzedawać się (także dlatego, że tanio) na rynku amerykańskim, brytyjskim, niemieckim czy japońskim.
Menedżerem polskiej kultury (na własną rękę i odpowiedzialność) jest Polka Izabella Kay. Jej agencja Vernissage jest dziś najlepszym promotorem polskiej sztuki na Wyspach Brytyjskich. Dzięki Kay w prestiżowej Bloxham Gallery wystawiają swoje prace artyści znad Wisły. - W Londynie liczy się dobre rzemiosło, więc wyszukuję i sprowadzam artystów rzemieślników z Polski, którzy są dobrzy i tani jak na brytyjskie ceny - mówi "Wprost" Izabella Kay. Wypromowała już w Londynie Marttę Węg czy Kaję Solecką, które sprzedają na pniu swoje prace. O tym, że nawet w obecnych warunkach można dobrze promować polską kulturę, przekonuje Instytut Polski w Nowym Jorku. Z budżetu państwa instytut otrzymuje około 300 tys. zł, co wystarcza na jedną dobrą imprezę. Tymczasem instytut organizuje ich około pięćdziesięciu rocznie. Po prostu szefowie placówki znajdują amerykańskich sponsorów. Dzięki temu polska kultura zaistniała już m.in. w słynnej MoMa czy w Lincoln Center. - Pieniędzy z dotacji używamy tylko jako wkładu w zainicjowanie imprezy - reszta pochodzi od sponsorów. Jeśli oferta nie zainteresuje amerykańskiej publiczności, nikt tego nie kupi. Kultura powinna podlegać rynkowej weryfikacji - mówi "Wprost" Monika Fabijańska, pełniąca obowiązki dyrektor nowojorskiego instytutu.
Nie wozi się drzew do lasu, dlatego wystawy sztuki współczesnej, na których głównie opiera się promocja Polski, nie mogą wyróżnić naszego kraju na tle innych. Najpierw trzeba zbudować brand Polski. Doskonałym tego przykładem jest koncepcja promocji Polski na tegorocznym Expo. W polskim pawilonie można oglądać monumentalny fortepian ze szkła nawiązujący do znanej i cenionej w Japonii muzyki Chopina oraz wnętrza kopalni soli w Wieliczce. Chodzi o to, żeby widza najpierw zaintrygować, przekonać, że Polska jest realnym bytem, a potem przedstawić praktyczną ofertę. Nie muszą tego robić dotowane z budżetu instytuty. Może to robić każdy, byleby dobrze, a najlepiej z zyskiem, bo to mobilizuje do powstawania ciekawych pomysłów.
Więcej możesz przeczytać w 24/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.