Jesteś nazywany unikalnym talentem, arystokratą fortepianu. Jak wcześnie zacząłeś grać, aby osiągnąć taki poziom?
Gdy zacząłem naukę w szkole w wieku pięciu lat, okazało się, że szło mi łatwo i mimo dodatkowych zajęć rozpierała mnie energia. Nauczyciele zaproponowali, żebym skierował ją w innym kierunku (śmiech) i zaczął grę na jakimś instrumencie. Rodzice, polscy imigranci w Kanadzie, nie byli jednak w stanie wysłać mnie do prywatnej szkoły muzycznej. To bardzo kosztowne, a w Kanadzie nie ma publicznej edukacji muzycznej. Jedna z przyjaciółek rodziców zaproponowała, że pożyczy nam swoje stare pianino, z którego będę mógł korzystać za darmo. „Przeważnie dzieci grają kilka miesięcy, może kilka lat. Oddacie mi pianino, jak się znudzi” – powiedziała. Rzeczywiście, oddaliśmy pianino po roku lub po dwóch, ale dlatego, że już nie wystarczało. Był to stuletni instrument i nie brzmiał najlepiej.
Mijają cztery lata i grasz swój pierwszy koncert.
Początkowo nie wiązałem swojej przyszłości z muzyką. Pierwsze lekcje gry na rozklekotanym pianinie odbywały się w piwnicy kościoła. Zaczęła mnie uczyć imigrantka, która zainteresowała się muzyką z pasji. Kilka miesięcy później nauczycielka powiedziała rodzicom: „Nie mogę już Jasia więcej uczyć” – byli zdziwieni. „Nie mogę go już uczyć, dlatego że przekroczył moje umiejętności. Powinien zwrócić się do mojej nauczycielki” – wyjaśniła. I tak się stało, przez następne kilka lat uczyłem się w konserwatorium Mount Royal w Calgary. W wieku dziewięciu lat wygrałem konkurs na wykonanie koncertu Mozarta z o wiele starszymi ode mnie kolegami.
Jak to się dzieje, że jednym droga na szczyt zajmuje dużo czasu, a nie- liczni wybijają się na sukces?
Trudno określić, czym jest sukces. Przede wszystkim chodzi o to, aby czerpać największą przyjemność z tego, co się robi. Ja uwielbiam grać na fortepianie. Jeśli chodzi o to, co ludzie najczęściej nazywają sukcesem: karierę, koncerty, to... trudno mi coś powiedzieć. W karierze muzyka chodzi o to, aby po debiucie dostać kolejne zaproszenia. Po pierwszym ważnym koncercie otwierają się drzwi, ale jeszcze trzeba przez nie przejść, a nawet wtedy to dopiero początek. Tak zwany sukces jest kombinacją ciężkiej pracy i wielkiego szczęścia. Poznałem wielu wspaniałych ludzi, którzy zechcieli mi pomóc. Takich jak Stanisław Leszczyński, dyrektor Instytutu Fryderyka Chopina w Warszawie. W tym roku grałem na Festiwalu Chopin i Jego Europa po raz dziewiąty.
Czy zamierzasz brać udział w Konkursie Chopinowskim?
W Polsce Konkurs Chopinowski ma ogromne znaczenie. Ja to rozumiem, przynosi wiele szczęścia i radości widzom. Najważniejszym jego celem jest wspieranie muzyki Chopina – muzyki, którą kocham. Ten konkurs otwiera zwycięzcom i uczestnikom możliwość koncertowania w wielu salach, w których już występowałem. Jestem młodszy od ubiegłorocznego zwycięzcy [22-letni Koreańczyk Seong-Jin Cho – red]. Udało mi się przeskoczyć pewien etap.
Co stanowi klucz do dobrej interpretacji utworu?
Duży respekt wobec tego, co kompozytor zapisał w nutach. Prawdziwy geniusz ukryty jest w partyturze, a muzyk ma zaszczyt odkryć go na nowo dla publiczności. Piękno polega na odnalezieniu balansu między tym, co jest zapisane, a tym, co wyrażamy od siebie. Muzyka licząca sobie ponad 200 lat musi brzmieć jak nowa. Nie można jej grać tak samo. Nie istnieje jedna perfekcyjna interpretacja. Kluczem jest odnalezienie równowagi między tym, co nowe, a tradycją.
Kto ci pomaga, kiedy ćwiczysz?
Muzyka jest samotnym zajęciem, bo ćwiczy się w pojedynkę. W związku z czym jest się również samemu ze swoimi myślami, co daje wiele swobody. Kreuje się własną przestrzeń. Nie ma znaczenia, gdzie się ćwiczy, ta rzeczywistość jest ukryta w samej muzyce. Ćwiczę jak najmniej, bo świat na zewnątrz też jest dla mnie bardzo ciekawy. Trzeba się nauczyć, ile pracy jest potrzebne, oraz określić, co chce się osiągnąć podczas godzin spędzonych przed fortepianem. Jedną kwestią jest technika, konieczność znalezienia swoich palców w danym utworze, inną – interpretacja.
Czy ktoś był twoim mistrzem?
Bardzo wiele zawdzięczam pierwszym pedagogom, przede wszystkim to, że mnie nie zniechęcili do muzyki, na przykład dodając gamy do wielogodzinnych ćwiczeń. Nauczycieli miałem tylko do wieku 14 lat. Potem prowadził mnie profesor, Marc Durand z Toronto, którego widywałem kilka razy w roku. W tym zawodzie należy się bardzo szybko nauczyć samodzielnej pracy, równocześnie słuchając rad innych muzyków: dyrygentów, solistów. Trzeba znaleźć źródła inspiracji, które samemu potrafi się wykorzystać. Trudno byłoby wskazać, komu zawdzięczam to, w jaki sposób interpretuję utwory. To dar, głos z wewnątrz.
Występowałeś m.in. W nowojorskim Carnegie Hall, londyńskim rOyal Albert Hall i wiedeńskim Konzerthaus. Która z tych sal zrobiła na tobie największe wrażenie?
Na świecie jest wiele pięknych sal, gram dla różnych publiczności. Wszystkie przeżycia dodają coś do moich interpretacji utworów. Filharmonia Narodowa w Warszawie ma dla mnie szczególne znaczenie. Grałem tutaj już dziewięć razy i za każdym razem jest to nowe przeżycie.
Na jakim fortepianie gra ci się najlepiej?
Każdy fortepian, niezależnie od marki, jest inny i ma inne cechy. Wybór zależy od gustu pianisty. Ja szukam pięknego dźwięku. Technikę można zmienić. Jednak dźwięk jest podstawą i tego nie sposób poprawić. Mogę nawet najpiękniej zagrać, ale jeśli dźwięk fortepianu jest zły, to z tym magicznie nic nie zrobię. Przeważnie na świecie spotykam się ze steinwayami i w związku z tym jestem do nich przyzwyczajony i najbardziej je lubię. Gdy podchodzę do steinwaya, to czuję się jak w domu. Usiądę przed nim, dotknę klawiszy i już wszystko wiem.
Jaki był najbardziej spontaniczny koncert, jaki zagrałeś w życiu?
Na lotniskach świata pojawiły się fortepiany. Spędzam bardzo dużo czasu w podróżach, czasem mam długie przerwy pomiędzy połączeniami i siadam do tych instrumentów, aby poćwiczyć. To mnie uczy pokory. Gram utwór, który zaraz mam wykonać w sali koncertowej, a ludzie wokoło mnie przechodzą z walizkami i spieszą się w swoją stronę. Niektórzy zatrzymują się i słuchają, ale wielu nie zwraca na mnie żadnej uwagi. To uczy skromności.
Są utwory, za którymi nie przepadasz, ale je grasz?
Nie zawsze w danym momencie czujesz się najlepiej z danym utworem. Jednak nigdy nie mogę tego dać odczuć publiczności. Ona zawsze powinna czuć, że kochasz utwór i że on jest twoim ulubionym. W momencie gry tak właśnie musi być.
Grasz około dziewięciu koncertów w miesiącu w różnych miastach. Czy nie jest to dla ciebie męczące?
Kocham podróżować. Nawet gdy mam chwilę wolnego czasu, to gdzieś lecę, aby coś nowego odkryć. Jednak w większości są to podróże i jednocześnie praca. We wszystkich miejscach publiczność wiele ode mnie wymaga. Zdarzyło mi się, że grałem koncert jednego dnia w Pekinie, a następny w Hamburgu. W Chinach występowałem z orkiestrą, a w Niemczech solo. Rozdzielał je zaś dziesięciogodzinny lot. Wylądowałem wieczorem, nie wiedząc dokładnie, która jest godzina, i musiałem zagrać koncert. Nigdy jednak nie odwołałem koncertu, nawet z powodu choroby. Co więcej, czasem będąc lekko chorym, gram nawet lepiej. Ta adrenalina, która się wydziela na scenie, pozwala czasami zagrać w inny, ciekawszy sposób. W sumie oznacza, to, że lubię swoją pracę, wszelkie radości i małe trudności.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.