Adopcja to inne rodzicielstwo. A w naszym nieszczególnie tolerancyjnym społeczeństwie wszystko, co jest inne, budzi lęk i sensację – mówi Magdalena Modlibowska, mama dwóch adoptowanych dziewczynek i biologicznego syna, założycielka fundacji „Po adopcji”, autorka książek „Odczarować adopcję” i „Księga adoptowanego dziecka”. To, że adopcja wciąż wzbudza w Polsce niezdrowe emocje, widać było po przedwyborczej publikacji „Super Expressu”, który na okładce ogłosił, że dzieci premiera Mateusza Morawieckiego zostały adoptowane. Rozgorzała dyskusja w mediach społecznościowych. Zgodzono się ponad podziałami, że dziennik naruszył granice przyzwoitości. Rozważano, jak medialne doniesienia wpłyną na dzieci premiera i czy one w ogóle wiedziały, że zostały adoptowane. Mimo że dwójka z czworga dzieci obecnego premiera została adoptowana, adopcja wciąż jest w Polsce tematem tabu i powodem do wytykania palcami, a rząd PiS nie zrobił nic, aby usprawnić jej procedury i umożliwić większej liczbie dzieci znalezienie domu i rodziny. Przeciwnie, choć kandydatów na rodziców adopcyjnych przybywa, liczba adopcji w ostatnich latach spada.
Mówić czy nie mówić
Problem z naturalnym poczęciem dotyka już 1,5 mln Polaków. Ponieważ rząd PiS dwa lata temu zakończył finansowanie programu leczenia niepłodności in vitro, a promowana przez Ministerstwo Zdrowia naprotechnologia okazała się całkowicie nieskuteczna, nie powinno dziwić, że kolejki do adopcji wciąż się wydłużają. Mitem jest wyobrażenie o przepełnionych domach dziecka. To potencjalni rodzice czekają na dziecko, a czas oczekiwania wynosi średnio dwa lata. – W większości na adopcję decydują się pary, które pragną dziecka, a nie mogą mieć biologicznych potomków. Nierzadko próbowały bez powodzenia leczenia in vitro i adopcja to ich ostatnia szansa na spełnienie marzeń o rodzicielstwie – komentuje Modlibowska. Choć jej zdaniem codzienne życie rodziny adopcyjnej niczym się nie różni od życia rodziny biologicznej, to jednak przed tą pierwszą stoją dodatkowe wyzwania.
– Adoptowane dziecko ma ze sobą bagaż przeszłości niesiony w genach, w psychice, a czasem w pamięci. Może nam się on nie podobać, ale musimy go zaakceptować. A potem pomóc dziecku zmierzyć się z tą przeszłością – tłumaczy. Według niej najważniejsza jest szczerość wobec adoptowanego dziecka. Tylko w ten sposób może sobie ono poradzić np. z ostracyzmem rówieśniczym. Jej córki od początku wiedzą, jak trafiły do rodziny. – Wzrastały z tą wiedzą i w miarę dorastania tłumaczyliśmy im świat. Wiedzą, że ich mamy nie mogły ich zatrzymać, nie były gotowe na to, aby je wychować, ale zrobiły wspaniałą rzecz: pozwoliły, żebyśmy je odnaleźli i pokochali. Wiedzą także, że jeśli zdecydują się poznać swoje biologiczne matki, my im w tym pomożemy – mówi. Chociaż w procedurach adopcyjnych jest obowiązek poinformowania dziecka o jego pochodzeniu, nikt nie weryfikuje, czy tak się dzieje.
Wciąż się zdarza, że rodzice adopcyjni zatajają prawdę – na zawsze lub na jakiś czas. – Nigdy nie rozumiałam sensu powiedzenia „dostać obuchem w łeb”. Tego dnia fizycznie to poczułam – 32-letnia Maria opowiada o dniu, gdy przypadkiem odkryła prawdę o sobie. – W papierach znalazłam książeczkę zdrowia, a tam wielokrotnie powtórzone nazwisko tylko jednego pediatry. Google podpowiedział, że ten lekarz pracował wtedy w domu dziecka. Jeszcze nie miałam twardych dowodów, ale już byłam pewna, że rodzice okłamywali mnie przez całe życie – opowiada. Przypuszczenia wkrótce się potwierdziły. Minęły trzy lata, a Maria wciąż musi korzystać ze wsparcia psychologa.
Artur miał 16 lat, kiedy odkrył prawdę. – Trudno to wyjaśnić, ale zawsze miałem przeczucie, że ja do tej rodziny nie pasuję. Oczywiście kocham rodziców, a oni mnie nad życie, ale często czułem, że jestem jakiś obcy, i wcale nie dlatego, że tylko ja w rodzinie jestem rudy – tłumaczy. Prawda wyszła na jaw, gdy podczas kłótni z ojcem chłopak w złości wykrzyczał, że nie chce go więcej znać. – Ojciec zaczął płakać i wydusił, że przecież już jednego ojca nie znam. Kolana się pode mną ugięły. Opowiedział mi, że mój prawdziwy ojciec zmarł niedawno w więzieniu. Bił mnie, mojego brata i matkę, która zresztą mieszka w melinie i nie przestaje chlać, dlatego odebrała nas policja, gdy miałem niespełna rok. Miałem brata – ta wiadomość mnie powaliła. Wiedziałem, że muszę go znaleźć. Ojciec obiecał, że mi pomoże. Niestety po miesiącach poszukiwań odnaleźli grób brata, który popełnił samobójstwo. Odwiedzili też grób ojca.
– Przeżyłem żałobę po najbliższych, choć nigdy o nich nawet nie słyszałem. – Uczulamy rodziców adopcyjnych, jakie są konsekwencje zatajania prawdy przed dziećmi – tłumaczy Joanna Kawałko, założycielka Fundacji Mam Dom oraz prowadząca ośrodek adopcyjny w Szczecinie. – Nie zawsze jest potrzeba, aby dziadkowie znali najdrobniejsze szczegóły z przeszłości wnuka, a sąsiedzi plotkowali o tym, kim była biologiczna matka. Nie zawsze też szkoła musi wszystko wiedzieć, a jeśli już wie, nie ma prawa ujawniać takich informacji. Natomiast prawem każdego człowieka jest wiedzieć, kim jest i jakie są jego korzenie – tłumaczy. Bo gdy człowiek dowiaduje się, że wszystko, co o sobie wiedział, jest fikcją, może runąć cała jego tożsamość. – Najczęściej dowie się nie od rodziców, ale przypadkiem lub od „życzliwych” sąsiadów czy dalszej rodziny. Wtedy dociera do człowieka, że nie wie, kim jest. W dodatku to najbliżsi, którzy uczyli go, że nie wolno oszukiwać, okłamywali go całe życie. Na ogół takie osoby potrzebują terapii, bo nie wiedzą, na czym zbudować swoją tożsamość, zdarzają się także próby samobójcze – tłumaczy Kawałko.
500+ ratuje rodzinę
Według danych GUS liczba adopcji w Polsce od lat oscyluje ok. 3 tys. rocznie, ale od dwóch lat nieznacznie maleje i wynosi nieco ponad 2,5 tys. Według specjalistów może być to efekt programu 500+, bo rodzice z rodzin dysfunkcyjnych, którym dzieci należy odebrać, bardziej o nie walczą, chroniąc źródło finansowe. Choć oczekujących jest znaczenie więcej niż dzieci, jedynie 8 proc. podopiecznych domów dziecka i rodzin zastępczych zostaje zakwalifikowanych do adopcji. Drastycznie zmalała adopcja polskich dzieci za granicę, bo rząd PiS uciął taką możliwość. Jedynie Katolicki Ośrodek Adopcyjny w Warszawie jest wyznaczony, aby na taką adopcję zezwolić.
Do niedawna zagraniczne adopcje stanowiły 10 proc. wszystkich, czyli ok. 300 rocznie. Najczęściej dzieci trafiały do Włoch i do USA. W 2017 r. ta liczba zmalała o ponad połowę, i choć dziś nie ma dalszych danych, wiadomo, że adopcji zagranicznych było zaledwie kilkadziesiąt. – Rząd mówi wyraźnie: polskie dzieci powinny zostać w Polsce. Niestety, statystyki pokazują, że te dzieci, które być może wyjechałyby do zagranicznych rodzin, nie znajdą rodziny w Polsce i zostaną w domach dziecka lub rodzinach zastępczych aż do pełnoletności – tłumaczy Anna Krawczak, badaczka i członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem Uniwersytetu Warszawskiego, wieloletnia przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Leczenia Niepłodności i Wspierania Adopcji „Nasz Bocian”. – Najwięcej dzieci zakwalifikowanych do adopcji pochodzi z interwencji, czyli jest odbieranych rodzinie przez policję, opiekę społeczną czy sąd – tłumaczy Krawczak.
Takie dzieci trafiają do pieczy zastępczej. Mogą zostać adoptowane dopiero wtedy, gdy sąd odbierze władzę rodzicielską biologicznym rodzicom lub ci zrzekną jej się przed sądem dobrowolnie. Maja i Artur chcieliby adoptować trójkę rodzeństwa, która jest u nich od dwóch lat w pieczy zastępczej. Ale nie mogą. – Dzieci wciąż nie są uwolnione prawnie. Są najmłodsze, mają jeszcze pięcioro rodzeństwa, które ledwo pamiętają, bo też są w różnych placówkach zastępczych. W melinie mieszkało trzech mężczyzn i niepełnosprawna intelektualnie matka, wszyscy głęboko uzależnieni od alkoholu. Do końca nie wiadomo, które dziecko jest którego ojca.
Nie mieli prądu ani wody, córki były gwałcone przez mężczyzn, co ustalił sąd, a synowie maltretowani. Słowem: piekło – opowiada Maja. Na początku nic nie stało na przeszkodzie, żeby małżeństwo adoptowało całą trójkę – roczną i trzyletnią dziewczynkę oraz pięcioletniego chłopca. – Biologiczni rodzice deklarowali, że zrzekną się swoich praw dla dobra dzieci. Zresztą na sali sądowej byli pijani, są analfabetami, nie umieją czytać. Sami tłumaczyli, że nie chcą tych dzieci – relacjonuje Maja. Wszystko szło dobrze do czasu, aż domniemany ojciec nie dowiedział się, że przysługuje mu 500+. Wtedy zaczął stawać okoniem. – Od dwóch lat na kolejnych rozprawach deklaruje przed sądem, że w końcu pójdzie na leczenie i do grupy AA, choć jeszcze nigdy tam nie dotarł. A sąd daje mu wiarę, bo warto wierzyć w rodzinę, i odracza kolejne posiedzenie na pół roku – Maja nie kryje nerwów. I zarzeka się, że bez względu na ostateczny wyrok, swoich dzieci nie odda. A na pewno nie pozwoli, żeby wróciły do piekła. Na marginesie, nie wie, kto dostaje te cholerne 500+, ale na pewno nie ona ani jej dzieci.
Skrucha za in vitro
W sierpniu zeszłego roku NIK wydała raport pokontrolny „Adopcja po polsku”. Według publikacji brakuje ośrodków adopcyjnych. Po reformie w 2012 r. ich liczba zmalała o ponad 30 proc. Dziś jest 65 takich placówek, dzielą się na publiczne, niepubliczne i katolickie. Ich rozkład jest nierównomierny, np. w woj. śląskim jest 10, w mazowieckim dziewięć, ale w podkarpackim czy świętokrzyskim tylko po jednym. – Wszystkie ośrodki są finansowane z budżetu państwa, ale pieniądze rozdziela marszałek województwa według własnego uznania – tłumaczy Kawałko. I tak np. jej niepubliczny ośrodek adopcyjny dostaje rocznie średnio 250 tys., choć przeprowadza rocznie nawet 70 adopcji, a ośrodek publiczny w tym samym województwie dostaje trzy razy więcej, choć adopcji w roku przeprowadza znacznie mniej. Do tego w każdym ośrodku panują inne zasady, inne są kryteria kwalifikowania rodziców na kursy, inne metody szkoleń.
To dlatego że mimo przygotowanego przez poprzedniego rzecznika praw dziecka projektu nie zostały określone przez rząd jednolite dla całego kraju kryteria stosowane podczas adopcji. A więc ośrodki ustalają zasady na własną rękę. Niektóre oprócz obowiązujących podstaw żądają od kandydatów na rodziców zaświadczeń o stanie zdrowia, o przyczynach bezdzietności, od psychiatrów i z poradni leczenia uzależnień, a czasami informacji z wyroków rozwodowych. Różnie jest także traktowana adopcja przez osoby samotne. W katolickich ośrodkach adopcyjnych, a tych jest prawie połowa, oprócz podstawowych dokumentów wymaga się ślubu kościelnego i minimum pięcioletniego stażu małżeńskiego (według prawa adoptować dziecko mogą pary w związku małżeńskim po ślubie cywilnym lub osoba samotna), zaświadczenia od proboszcza o aktywności parafialnej, udziale w rekolekcjach, a nawet jasnej deklaracji, że para nie przystępowała wcześniej do leczenia niepłodności metodą in vitro lub przystępowała, ale żałuje i wyraża skruchę.
Choć pracę ośrodków adopcyjnych, kompetencje prowadzących i pracowników oraz rzetelność wykonywania czynności NIK ocenia wysoko, zaniepokojenie kontrolujących budzi to, że we wszystkich ośrodkach adopcyjnych o przekazaniu konkretnego dziecka konkretnej parze decyduje komisja złożona wyłącznie z pracowników ośrodka. Nie istnieją żadne procedury odwoławcze, które pozwalałyby na zweryfikowanie niekorzystnych rozstrzygnięć. – Ci, którzy przeszli kwalifikacje, ukończyli kurs i są gotowi na bycie rodzicami, trafiają na listę oczekujących. Listy są sporządzane według preferencji – tłumaczy procedury Joanna Kawałko. Czas oczekiwania na dziecko nie zależy od pierwszeństwa zgłoszeń, ale od największej zgodności potrzeb dziecka i preferencji rodziców. Jedni deklarują, że chcą mieć jedynaka, inni są gotowi adoptować rodzeństwo. Jedni chcą niemowlę, dla innych wiek dziecka nie ma znaczenia. Jedni są gotowi wychować tylko zdrowe dziecko, dla innych ewentualna niepełnosprawność czy choroba nie jest przeszkodą. – Gdy dostajemy informacje z powiatowych placówek, że pojawiło się dziecko, kierujemy się wyłącznie jego dobrem i przyglądamy się, która rodzina najlepiej spełni jego wymagania – zapewnia Kawałko. I podsumowuje – niecierpliwych rodziców zawsze pytam, czy czekają na jakieś dziecko czy na swoje dziecko. Ostatecznie wszyscy przyznają z rozczuleniem, że warto było czekać.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.