Właśnie czytam, że na poważnej aukcji ma być zlicytowany ząb Johna Lennona. Wypadł mu pod koniec lat 60. w kuchni – po chwili wahania słynny muzyk zawinął go w papier i dał sprzątaczce, mówiąc: „Możesz go wyrzucić, ale możesz też dać swojej córce, która, zdaje się, jest fanką Beatlesów". To był gest racjonalny. Lennonowi nigdy nie odbiła woda sodowa, choć powinna – takiej kariery i takiego szaleństwa jak The Beatles nie zaliczył żaden zespół w historii ludzkości. Dziś ząb Lennona może przejść pod młotkiem za setki tysięcy funtów i ówczesna fanka być może odmieni swój finansowy status jak w bajce.
Lennon miał dystans do siebie i do świata, wykazał to niezliczoną liczbą powiedzonek i zachowań. Do tragicznego końca – śmierci z rąk szaleńca – był nieokiełznanym chłopcem, dalekim od królewskich oczekiwań. Tylko raz się złamał po ludzku: kiedy napisał pełen pretensji list do szefów wytwórni Warner Brothers, w którym wyraził żal z powodu zlekceważenia płyty nagranej przez jego żonę Yoko. Ale i tu nie była to czysta protekcja, ale raczej grymas bólu, że tacy jak on „sławni" mają wszystko in blanco, a inni nie mniej zdolni cierpią w tym czasie na lekceważenie. (List był do kupienia na aukcji kilka lat temu i poszedł za mniej więcej 10 tys. dolarów, więc mocno taniej niż ząb).
Odjazdy i wody sodowe artystów czy gwiazd sportu są proste do zlekceważenia. Można nie kupować ich płyt, użyć pilota i nie oglądać ich w TV, przełączyć stację radiową, gdy śpiewają, nie czytać w gazecie ich wypocin. Gorzej, gdy przejawy odlotu wyciekają z otoczenia i ust osoby, od której uwolnić się trudniej: mianowicie od polityka. Wtedy uciec tak łatwo się nie da. Bez względu na to, jaki jest stan umysłowy delikwenta. I tu już pilot nie pomoże, kiedy facet zacznie z ekranu domagać się wysłania naszych dzieci na kolejną wojnę gdzieś daleko. Albo zechce nas stratować wymyślonymi w zwojach podatkami.
Widziałem ostatnio kilku nowych pacjentów Sejmu i popadłem w przygnębienie. Jeden, cholernie zadowolony, nie wie, co to Konwent Seniorów – może się dowie. Drugi mówi otwarcie, że przyszedł do Sejmu załatwić sprawę swojej hodowli norek, i wyznaje: „Nie wiem nic o polityce, jestem nowym posłem, mam cztery lata na naukę". Chciałbym, żeby kiedyś wylądował przed chirurgiem, który mu powie: „Nie wiem, co panu jest, ale pooperujemy, zobaczymy, wie pan, ja się dopiero uczę”. Najgorzej jednak, kiedy ofiarą odlotu pada nie nowicjusz, ale polityk uznany, sporego formatu, kiedy taki uwierzy, że mu wszystko wolno i że jest nieomylny – zaczyna się jazda w stylu Kaliguli.
Panu Kaczyńskiemu niczego w tym kontekście sugerować nie będę, bo to byłby stracony czas. Panu Millerowi podpowiem, że zachłanność na władzę zasłoniła mu całkiem oczy – właśnie za sprawą własnej pychy odrzucił możliwość uratowania lewicy dla całej Polski. Żeby nie wiem jak teraz tasował karty i hałasował – jest już po wszystkim. Równie dobrze nadzieją dla polskiej lewicującej młodzieży mógłby zostać Stanisław Kania.
Natomiast panu Tuskowi sugeruję z wielką, szczerą troską obejrzenie filmu Briana De Palmy „Człowiek z blizną" z genialną kreacją Ala Pacino jako gangstera, który dostaje odjazdu bez limitu. Zaczyna od budowania niewielkiego gangu, gdzieś do 50. minuty filmu idzie ku górze identycznym szlakiem co pan premier – czyli najpierw zjednuje sobie, a potem odsuwa przyjaciół, zaczyna widzieć urojonych wrogów, bezwzględnie tasuje ludzi. W końcu wyznaje, że może zrobić, co zechce, bo ma moc nieograniczoną. Warto obejrzeć ten film do samego końca, bo koniec jest w nim najważniejszy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.