Więzienia zasadniczo są samowystarczalne. Mają własne piekarnie, kuchnie, pralnie. Tak jest taniej, ale ponieważ w tych miejscach pracują więźniowie, otwiera się pole do rozmaitych interesów i nielegalnych działań. Na przykład pędziło się bimber z chleba albo warzyw. Bimber to może za dużo powiedziane, bo nie było destylacji, tylko fermentacja. W kuchni zalewało się rabarbar i co tam się tylko miało wodą, stawiało w garze i czekało. Potem lało się ten roztwór przez bandaż, żeby odcedzić. I szybko się wypijało, bo wyrób alkoholu był w PRL przestępstwem. W piekarniach było jeszcze lepiej, bo były drożdże. Część wyrobów rozlewało się do butelek i handlowano nimi po celach.
Piliśmy – jeśli tak można powiedzieć – pastę do zębów Lechia. Bo była robiona na spirytusie. Gotowaliśmy wodę i rozrabialiśmy w niej tę pastę. Ale najważniejszym fundamentem życia więziennego był czaj. Bez niego człowiek jest osowiały, smutny, bez energii. Jak wypiło się parę łyczków, to od razu chciało się żyć. Teraz to tylko wory – stare recedesy – to piją. Ale kiedyś to była podstawa. Czaj robiło się tak: 200 gramów herbaty (na przykład ulung) wsypywaliśmy do słoiczka i zalewaliśmy połową litra wrzącej wody. Wyglądało, że w tym słoiku były same fusy. Stężenie herbaty było niesamowite. Odlewaliśmy fusy i… po pierwszych łykach miałem nos z tyłu głowy. To było takie niedobre, że wykręcało. Ale jak to uzależnia! Kopa ma niesamowitego. To była taka więzienna amfetamina.
Czaj był zakazany i zwalczany. Ale herbatę można było łatwo kupić na terenie więzienia, oczywiście nielegalnie. Jedno opakowanie ulunga kosztowało normalnie 2,80. Za 100 zł można było dostać dziesięć, więc niezłe przebicie. Można było też płacić papierosami. Dwie ramki (paczki) sportów za opakowanie, czyli jeszcze większe przebicie. Wtedy były takie przepisy, że w więziennym sklepiku nie można było kupować artykułów spożywczych, tylko tak zwany fajans: długopisy, swetry, koce i takie tam. Ale już w kantynie ten fajans można było po cichu zamienić na herbatę, bo tam pracowali więźniowie. Handel herbatą to był kolosalny interes, na którym zarabiało się tyle, że spokojnie można było opłacić jednego czy drugiego klawisza, żeby przymknął oko. Oni zresztą bardzo chętnie dawali się korumpować.
W więzieniu nauczyłem się pić denaturat. Byłem świetlicowym i przyszli do mnie pijany fryzjer i równie pijany starszy kalifaktor. – A świetlicowy trzeźwy? Tak być nie może – stwierdzili. I wyciągnęli denaturat. Nie chciałem, ale naciskali. Fryzjer nalał mi szkopeczek, czyli taką szklaneczkę po musztardzie. Najpierw miałem wymiotny odruch, ale piję… i czuję całkiem przyjemny zapach oranżady! – I co? Jeszcze jednego, no nie? – pyta fryzjer. No, koniecznie. Potem pokazali mi, jak się robi takiego drinka z denaturatu. W więzieniach było sporo sztucznego miodu. Fryzjer dodawał go do taraku – czyli pozostałości po czaju. Gotował ten tarak, odcedzał i rozpuszczał w nim miód. Do tego wszystkiego dolewał denaturatu. Na fryzjerni to wszystko robił, bo tam zresztą mieszkał. Trzymał ten specyfik w dużych słojach po ogórkach. To stało tak z dobę i się przegryzało, a na koniec dodawał oranżadki w proszku. Drink był zresztą ciemny, po teinie, więc nawet kolor nie był obrzydliwy. Jak się piło, to człowiek w nosie miał oranżadę, w ustach miód. Ale rano szczało się na fioletowo. No i bekało się denaturatem.
A jakie cyrki były, żeby przenieść denaturat do więzienia. W Sztumie pracowało się w takim zakładzie zaopatrującym kopalnie. Tam więźniowie spotykali cywilów, którzy zaopatrywali ich w denaturat. Ale jak go wnieść do więzienia? Kombinowaliśmy. Mieliśmy tam kilku opłaconych klawiszy, którzy przeprowadzali nas przez bramkę z butelkami ukrytymi w papierze ściernym. Pieniędzy w więzieniu nie brakowało, nawet dolary były. Raz, że odchodził handel, dwa – szły z zewnątrz od rodziny i znajomych. Na przykład podczas widzeń podawano banknoty w woreczkach foliowych, które więźniowie od razu połykali. Potem trzeba było kasę wysrać.
Porozmawiajmy o personelu więzień. Oprócz klawiszy w twoich opowieściach pojawiają się wychowawcy
Zeks – tak na nich mówiliśmy. W zakładach dla młodzieży było wielu degeneratów. Sadystów. Lubili napuszczać dzieciaki na siebie i patrzeć, jak się tłuką. No i nierzadko wykorzystywali podopiecznych seksualnie.
W więzieniu wychowawcy nie byli zbokami. Ale za to nie byli przygotowani do swej pracy w sensie pedagogicznym czy psychologicznym. W każdym razie większość z nich. Mieli więcej ogłady niż klawisze, bo musieli mieć średnie wykształcenie. Ale nie byli w stanie pomóc, bo też nie taka była ich rola. Oni przede wszystkim byli swego rodzaju agentami wywiadu – mieli przewidzieć ruchy swych podopiecznych i zawczasu zwracać uwagę na jakieś zagrożenia. Pomagali nie więźniom, tylko administracji utrzymać porządek. Władze zakładów karnych panicznie boją się buntu – jedynej broni więźniów. I zawczasu starają się rozbrajać zapalne sytuacje. Bunt oznaczał też z reguły dymisję naczelnika. Zresztą przy takiej liczbie skazanych jakakolwiek pomoc pedagogiczna była mrzonką. Zdarzało się zresztą, że złodziej kradł na zewnątrz – w pracy – jakieś materiały, żeby wychowawcy pokój wyremontować albo odmalować. Sam tak robiłem.
Ale spotkałem i świetnych wychowawców. Takich, którzy bardzo starali mi się pomóc. Byłem jednak zafiksowany i nie chciałem zejść z drogi charakternego. Dzisiaj w Sztumie jest dyrektorem były wychowawca, który o mnie w tym samym więzieniu dbał. On był świeżo po studiach, chyba po psychologii, co się rzadko w latach 70. zdarzało. Ja też jeszcze młody, pełniłem wtedy funkcję kalifaktora. Ten wychowawca dopytywał, przekonywał, żebym zmienił sposób życia. Ale ja go bajerowałem, bo on był jeszcze niedoświadczony i nie bardzo rozpoznawał, kiedy grałem. Mimo wszystko bardzo mnie polubił, może dlatego, że go tak dosyć elokwentnie wprowadzałem w tajniki więziennego życia. Pod jego wpływem trochę złagodniałem. (...)
Klawisze
Jak to ludzie, byli różni, ale… Z założenia byli hodowani na brutali. Z reguły mieli jedynie wykształcenie podstawowe, a czasem i tego nie. Ważne, że w więzieniach pracowały całe familie klawiszy. Po kilka pokoleń. Żony, synowie… Tyle że dzieci zazwyczaj szły do liceów albo i na studia i zostawali oficerami. A nawet dyrektorami więzień. Przeważały jednak proste chłopy, wyciągnięte z PGR-ów. Zaprawieni w szlachtowaniu świń, przyzwyczajeni do widoku krwi, twardzi. Było także wielu frontowych żołnierzy, którzy pamiętali drugą wojnę światową. W Nowogardzie był nawet Francuz komunista, nazywany Łapą, bo rękę miał jak bochen chleba i lubił ściskać. Akurat porządny gość. Zwykły klawisz nie myślał ani nie miał takiej potrzeby. Od myślenia byli wyżej i w dziale ochrony, czyli takim więziennym kontrwywiadzie.
Ta bezmyślność miała i dobre strony. Służbiści przestrzegali reguł i przy nich na przykład kalifaktor nie mógł oszukać więźnia. Należała mu się chochla zupy, to strażnik pilnował, żeby to była pełna chochla. Problemem wśród klawiszy – podobnie jak u przestępców – jest alkohol. W Nowogardzie pracowaliśmy poza więzieniem w betoniarni. Szliśmy tam zawsze w konwoju, eskortowani przez klawisza z peemem. Praca była ciężka, ale czasem można się tam było napić wódki. Byle do powrotu wytrzeźwieć, bo mogli zabronić wyjść. Z rana, po kilku setach, lepiej nam się pracowało. No i kiedyś myśmy wyhamowali, a klawisz nie. Film mu się urwał, nie kontaktuje, a tu trzeba wracać do więzienia. To grupowy wziął ten jego karabin, dwaj inni go prowadzą, dochodzimy do bramy. Strażnicy widzą, że koleś jest zalany w trupa, ale solidarność zawodowa obowiązywała i wtedy, więc nic mu się nie stało.
Z kolei w Sztumie – w którym siedziałem wielokrotnie – przy bramie więziennej jest restauracja, w której klawisze urządzali wesela i chrzciny. Ja tam robiłem jako palacz. A kiedy były przyjęcia, to stałem też w szatni, a po wszystkim sprzątałem. Więc często zostawałem na całą noc, do rana. Kiedyś przychodzi do mnie teść pana młodego i częstuje wódką. I co chwila donosi i donosi. Potem przyszedł jeszcze ojciec pana młodego i mówi: „Słuchaj, ja ci dam wódkę, tylko już od niego nie bierz, bo on ją ze stołów ściąga”. A ja już w kotłowni miałem ze 20 butelek. Z kokardkami.
Rano wziąłem pięć butelek, jakąś kiełbasę i idę na bramę. Otwierają mi, a ja mówię, że jakiś klawisz przez całą noc donosił mi wódkę i że to pewnie prowokacja. Więc im zostawiłem wszystko. I tak sobie kupiłem dwie zmiany, dzięki czemu wnosiłem do zakładu spirytus salicylowy, na którym przebitka była 300 proc. Dzięki tej wódce mogłem hurtowe transporty organizować. Potem zresztą z bramy przychodzili do mnie w nocy do tej knajpy. „Józek, masz tam coś?”. „Mam”.
W tej restauracji klawisze popijali wieczorami. Praca klawisza jest ciężka, niewdzięczna, no i niebezpieczna. Mnóstwo pojebców, psychopatów, świrów. Morderców. Nie wspominając o zwykłych recedesach, takich jak ja. Więc nic dziwnego, że zapijali stresy. Widziałem, jak często się kłócili, bili. Wielu klawiszy degradowano za picie. Jeden na przykład po pijaku zatrzymał pociąg, bo wsiadł do niewłaściwego. Z sierżanta spadł na plutonowego, to była głośna i zabawna sprawa. Ale ze służby nie wyrzucano, co najwyżej przenoszono z zakładu do zakładu. Wiem też, że w rodzinach klawiszowskich dochodziło do przemocy. Agresja była potrzebną cechą dobrego klawisza, z którą nie potrafił sobie radzić w domu. Brutalności nie da się po prostu wyłączyć, zwłaszcza gdy wychodziło się z roboty nabuzowanym i podnieconym po jakichś zajściach. Zresztą w tym zawodzie nie ma wrażliwych ludzi. Nie wytrzymują.
Spotkałeś przychylnych ci klawiszy?
To była kwestia wyczucia: czy możemy sobie nawzajem pomóc? Wspólne kombinacje i interesy zbliżały. Miałem takiego znajomka, który zawsze mnie rewidował, kiedy wracaliśmy z pracy. Nigdy nic nie znalazł, a ja przenosiłem po kilka opakowań herbaty. Rozprowadzałem te herbatę po więzieniu, a on dostawał z tego procent.
Jak byłem świetlicowym, mogłem dość swobodnie się poruszać po więzieniu. No więc tym razem klawisz dostarczał herbatę, a ja ją sprzedawałem po celach. Zyskiem się dzieliliśmy. Natomiast z alkoholem tak mi się nigdy nie udało. Klawisze obawiali się, że w razie wpadki może być znacznie większa awantura niż po herbacie. Do tego dochodził jeszcze element, że alkohol wywołuje agresję, a teina tego nie robi. A klawisze chcieli mieć i pieniądze, i święty spokój w miejscu pracy. (...) Klawisz, jak widać, był największym wrogiem więźnia, ale też jego głównym sprzymierzeńcem. Bez niego trudno byłoby cokolwiek załatwić.
Koszty tej pracy są naprawdę wielkie. Więzienie uzależnia od siebie nie tylko przestępców, ale także pracowników. Po 15 latach pracy, kiedy klawisze szli na emeryturę, często nie dawali sobie rady „na wolności”. Wariowali. Bo podobnie jak więźniowie byli przyzwyczajeni robić wszystko zgodnie z regulaminem, na czas i na rozkaz. Oni w pewnym sensie też byli więźniami. Nawet mieli gorzej. Bo ja czy inni jednak wychodziliśmy po paru latach, a oni tam tkwili. A więzienie to – przy całym swoim koszmarze – fascynujące miejsce, które niesamowicie wchodzi w głowę i wypełnia całą czaszkę. Więzienie to niesamowite typy ludzkie i mnóstwo adrenaliny. I bez niego klawisze nie mogli żyć. Kiedy szli na emeryturę, tęsknili.
Mówił mi taki stary sierżant (wyżej nie mógł iść, bo miał tylko siedem klas), że w domu czuje się jak narkoman na głodzie – tak go ciągnie do więzienia. Inny opowiadał, że jak ma wolne, bierze wałówkę, idzie na działkę – tam cierpi z nudy. „Co ja będę pielił, kiedy tu nic się dzieje, nie ma gwaru, nie ma więźniów”. On kierował całym skrzydłem zakładu, miał 200 ludzi pod sobą i nie mógł przestać o tym myśleć. Był totalnie uzależniony. Ja go rozumiem. Jestem na wolności już wiele lat, ale zawsze z radością jadę do więzienia. Żeby posłuchać, popatrzeć, co się dzieje. Poczuć przez chwilę tamto życie.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.